![]() |
| Kadr z filmu |
Tylko chyba Brytyjczycy mogli stworzyć Jamesa Bonda, a chwilę potem jeden z najbardziej anty-Bondowskich filmów w historii. I to całkiem szybko ostrze wyspiarskiej ironii zostało skierowane przeciwko agentowi 007 – Dr. No, czyli pierwszy z serii filmów o Bondzie pojawił się w 1962 roku, a Teczka Ipcress to już rok 1965 (do tego czasu powstały jeszcze dwa filmy o przygodach Bonda). Znaczenie tego filmu, jego wady i zalety, są nierozerwalnie związane ze znajomością filmów o Bondzie i tylko w takiej perspektywie nabiera on pełni sensu.
Jaki film to film anty-Bondowski? Owóż, nie jest to po prostu realistyczny film szpiegowski, jak na przykład niedawny Szpieg z Gary Oldmanem, czyli: powoli budujący napięcie dramat pozbawiony efektownej akcji, a skupiający się na psychologii głównych bohaterów i ich wzajemnych relacjach. Film anty-Bondowski to taki, który wychodzi od podobnych sytuacji jak w Bondzie, ma podobnych bohaterów i podobne sceny, ale inaczej je rozwiązuje, w sposób ironiczny, „punktując” absurdalną widowiskowość Bonda.
No i taka właśnie jest Teczka Ipcress. Sama historia w ogólnym zarysie przywodzi na myśl owe dziwaczne intrygi kina szpiegowsko-sensacyjnego, kiedy na końcu okazuje się, że nie ma w tym wszystkim za grosz sensu – a mimo to widz pozostaje ukontentowany, ciesząc się wyłącznie sprawnie budowanym suspensem i jego rozwiązaniem. Naukowiec zostaje porwany, wywiad próbuje wybadać kto za tym wszystkim stoi. Odpowiednikiem Jamesa Bonda, który tę sprawę próbuje rozwikłać jest Harry Palmer. Ale nie gra go szarmancki szatyn, lecz cyniczny blondyn – czyli Michael Caine. Pojawia się w swoim klasycznym emploi: twardego sukinsyna (ale taką „twardością angielską”, o ile o czymś takim można w ogóle mówić, czyli nie w typie Clinta Eastwooda z Coltem w dłoni, ale raczej w typie brytyjskiego oficera stojącego przed szarżą Zuluskich wojowników), kogoś niesubordynowanego, ale zawsze potrafiącego w odpowiedniej chwili stanąć na wysokości zadania.
Na czym opierają się tu te „złośliwości” wobec Bonda? Widzimy Palmera – też kawalera i jak się zdaje playboya – zajmującego się codziennymi sprawami (chodzi na zakupy do supermarketu, robi sobie jajecznicę na śniadanie), żyje w niedużym mieszkanku (a nie w hotelowym apartamencie, gdzie James zdaje się zawsze przebywać). W pracy – po przypisaniu mu nowego zadania – pierwsze co go interesuje do wysokość zarobków. Po wytężonym dniu pościgów za przeciwnikiem i bijatykach musi, a jakżeby inaczej, spisać szczegółowy raport w odpowiednim druku (formularz L-101). A cała akcja filmu toczy się w Londynie i to w raczej mało krajobrazowych sceneriach budynków przemysłowych. Całość została uchwycona w nieco ponurych, noirowskich kontrastach i kamerą ustawianą pod najbardziej niezwykłymi kątami, jakby jeszcze mocnej chciano zaznaczyć różnice wobec Bonda i jego „widokówkowo” sfilmowanych słonecznych tropików z Dr. No.
I tak to się właśnie wszystko rozgrywa – jako wykpiwanie światowego stylu angielskiego oficera wywiadu, bez jednego wybuchu, prawie bez strzelanin, z jedną bójką, ale za to z dłuższą sceną tortur – Bond uwolniłby się po trzech, no powiedzmy, pięciu sekundach. Trudno orzec, jak ten film sprawdziłby się „osobno”, jako samoistne dzieło, tj. takie gdzie widz nie odnosiłby go ciągle do serii o Bondzie, a widział wyłącznie lekko komediowy film sensacyjny. Bo bez wątpienia jako odtrutka na przedawkowanie Bondem sprawdza się bez zarzutu – po jego obejrzeniu znów możemy wrócić bezpiecznie do naszego starego dobrego 007.

