sobota, 19 kwietnia 2014

Sonatine, reż. Takeshi Kitano (Sonachine, 1993)

Kadr z filmu
Pełnymi garściami czerpiący z tradycji francuskiej nowej fali, ale i po prostu z kina gatunkowego (film noir, Jean-Pierre Melville, azjatyckie kino gangsterskie) Sonatine jest obrazem pełnym ironii, ale nie jest czystą zabawą w kino, korzystającą z motywów filmów sensacyjnych wyłącznie w celu wykazania przeżycia się pewnego sposobu narracji – może być też odbierany całkiem na poważnie, jako rozprawka na temat japońskiej przestępczości zorganizowanej (yakuza).

Główny bohater, w tej roli sam reżyser (jako Beat Takeshi), to dość wysoko postawiony (posiadający własną „ekipę”) członek tokijskiego gangu. Dostaje polecenie by udać się na Okinawę jako arbiter sporu między dwiema mniejszymi „rodzinami”. Jak łatwo się domyślamy sprawy zaczynają się komplikować i to co wyglądało początkowo na kolejne rutynowe zadanie okaże się być pułapką; szybko dostrzegamy zarysy spisku i głębszej intrygi. Reżyser doskonale zdając sobie sprawę z oczywistości tych rozwiązań fabularnych, klisze kina gangsterskiego kontruje stylem opowiadania. Kwintesencją tego stylu jest scena strzelaniny w barze: błyskawicznie się rozgrywająca akcja, ale właściwie pozbawiona niemal ruchu, postaci sztywno stoją, bez emocji, ostrzeliwują się wzajemnie – zanim zorientujemy się co się wydarzyło scena już dobiega końca. Takeshi w zarysie pokazuje nam „gangsterską strzelaninę w barze” (bez której nie może się obejść żaden taki film). Zamiast rozciągać akcję w 15 minutową bezładną strzelaninę i bieganinę reżyser od razu rzecz puentuje krwawą jatką.

Tego typu scen jest więcej, zyskujemy pewność że nie są one jakimś błędem szalonego montażysty, ale konsekwentnie przeprowadzonym zamysłem. Kryzys tożsamości przeżywa nie tylko kino gangsterskie (co dalej po Coppoli i Scorsese?), ale i sami gangsterzy (przynajmniej ci filmowi) nie są już tak pewni słuszności wyboru ścieżki kariery zawodowej. Gdy myślimy już, że film będzie nadal toczył się w kierunku w miarę wiadomym, i jedynie stylistycznie udziwnionym, następuje mocny zwrot – czy raczej należałoby powiedzieć zastopowanie akcji. Bohaterowie zmuszeni do ukrywania zamieszkują w niedużym domku nieopodal morza, tuż nad plażą. Odizolowani od świata odbywają rodzaj wakacji, wakacji stanowiących wycofanie się z ich dotychczasowego pełnego przemocy życia. Przez chwilę próbują życia normalnego (przedwczesnej emerytury), jakim mogłoby ono być, gdyby nie uwikłanie w przestępczość. Odsuwają się jednak nie tylko od rzeczywistości gangsterskiej, ale w ogóle uciekają od powagi i od dorosłości. Czas zabijają dziecięcymi zabawami i grami. Jest nawet wątek miłosny, ale generalnie: nuda, nie się nie dzieje, piasek, morza szum, przyjemnie. I tylko od czasu do czasu ta nieco surrealistyczna sielanka jest przerywana niepokojącym epizodem (np. złowieszczy sen antycypujący przyszły los).

Nasz bohater odsuwa od siebie decyzję o powrocie do świata, ale to jasne, że powrócić do niego prędzej czy później będzie musiał. Prokrastynacja wiecznie trwać nie może i w końcu następuje przebudzenie do rzeczywistości, które dla nikogo nie kończy się dobrze. By wygrać z przemocą nie wystarczyć bowiem wytłuc jak muchy tych „złych”. Pełne uwolnienie nastąpi gdy znikną gangsterzy, płatni mordercy i wszyscy ci owładnięci przemocą osobnicy  łącznie z samym bohaterem.