czwartek, 11 września 2014

Żegnaj, laleczko, reż. Dick Richards (Farewell, My Lovely, 1975)

Kadr z filmu
Żegnaj, laleczko to dobry przykład tego jak nie należy adaptować książki – dobry w podwójnym sensie. Po pierwsze, dlatego że bardzo wyraźnie widać na czym polega zasadniczy błąd w podejściu do literatury. Po drugie, dlatego że mimo owego fatalnego założenia, które legło u samych podstaw, ogląda się ten film nie bez pewnej dozy przyjemności – a w każdym bądź razie bez nadmiernego zgrzytania zębami.

Oczywistą oczywistością jest, że to ekranizacja powieści Chandlera o tym samym tytule. Co więcej to ekranizacja bardzo wierna (nawet czas akcji zostaje zachowany). Dla tych wszystkich, którzy odczuwają niechęć, odrazę i wstręt do literatury, czyli dla wszystkich bibliofobów, to pozycja – zdawałoby się – niemal wymarzona, bo może stanowić znakomite zastępstwo książki. Zdradźmy więc od razu: w tej ścisłości w odwzorowywaniu kryje się największa wada filmu. Nim jednak wyprowadzimy ciosy miażdżące, a podrygującego trupa wrzucimy do fosy z krokodylami, przypomnijmy w dwóch słowach o czym Żegnaj, laleczko jest.

Głównym bohaterem i narratorem, oprowadzającym nas po smutnym i groźnym świecie wielkiego amerykańskiego miasta, jest Filip Marlowe. Tu wciela się w niego nie kto inny jak Robert Mitchum – aktor który urodził się by grać Marlowe’a, i który z czasem sam stał się symbolem czarnego kryminału, właśnie jako doskonały odtwórca bohatera chandlerowskiego. Zresztą cóż to za określenie – „odtwórca bohatera chandlerowskiego”? Mitchum niczego nie odtwarza, a jest sobą: w swoim żywiole, pełen luzu w najgroźniejszych sytuacjach. A każda wymyślna metafora i każda cyniczna odzywka przezeń wypowiadana okazuje się nagle być najnaturalniejszą w świecie odpowiedzią.

Marlowe dostaje zadanie: odnaleźć dawną ukochaną pewnego zakapiora, który wyszedł właśnie z paki. Sprawa się komplikuje, gdy bandzior uśmierca (przyznajmy, że nieco przypadkiem) pewnego jegomościa. Do większego zagmatwania wątków dochodzi jeszcze bardziej, gdy prowadzona równoległe inna sprawa (wykupienia od złodziei ukradzionego naszyjnika) nagle okazuje się mieć pewien nieoczywisty związek z tą pierwszą. Peregrynacje Marlowea po mieście nie zawsze kończą się dla niego pomyślnie. Częściej jest on traktowany jak worek bokserski niż jak towarzysz rozmowy. Obity (i podpity) nie daje za wygraną, choć nie jest najbystrzejszym z detektywów (brak mu geniuszu Holmesa czy przenikliwości Poirot), to nadrabia braki wytrwałością i upartością. Sprawa rozwiązuje się niemal bez jego udziału, Marlowe jest częściej świadkiem wydarzeń, którym nie potrafi zapobiec niż ich aktywnym uczestnikiem.

Odkrywamy przy tym, że szarość świata można uzyskać również w kolorze. John Alonzo, który także był odpowiedzialny za kamerę w słynnym Chinatown, bezbłędnie ukazuje w półcieniach i przygaszonych barwach atmosferę mrocznego, zmęczonego miasta. Żegnaj, laleczko żadnej mądrości nowej nie przynosi, raczej ewokując atmosferę tak charakterystyczną dla prozy Chandlera. Ale i starą naukę, o tym jak zachować się porządnie w zepsutym świecie, warto czasem sobie przypomnieć. I choć może się wydawać filmem nieco przestarzałym w pewnych aspektach (krytyka społeczna), nie w tym tkwi źródło rozczarowania. Co więc poszło nie tak? Ścisłe odwzorowanie prozy Chandlera nie zakończyło się na prostym przeniesieniu fabuły; postanowiono obraz uzupełnić narracją zza kadru (tak często parodiowaną, tu jednak całkiem na serio) prowadzoną przez bohatera, który cały czas tekstem książki komentuje wydarzenia, ujawnia swoje myśli, snuje plany. Jest to jakoś wpisane w ramy fabularne, bo słuchamy Marlowe’a opowiadającego historię zaprzyjaźnionemu policjantowi – ale odczuwamy że to jednak tylko taki chwyt, którym próbuje się jakoś usprawiedliwić ów zabieg formalny, chwyt który nas nie przekonuje.

Ten słowotok towarzyszący niemal każdej scenie to zbrodnia przeciwko filmowi: jest wtórny wobec obrazu aż do śmieszności (np. widzimy: na ramieniu Marlowea ktoś kładzie dłoń, słyszymy: „poczułem na ramieniu czyjąś dłoń”) i niepotrzebnie odwraca uwagę od tego co widzimy. Reżyser nie zaufał sam sobie, nie uwierzył, że samym obrazem można wyrazić podobne treści, widz zaś irytuje się, że jest traktowany jak dziecko, któremu tłumaczyć należy każdy niemal gest czy wyraz zamyślenia na twarzy Marlowea. To paradoksalne, że słowo pisane, które uruchomia całe pokłady wyobraźni w czytelniku, tu zestawione z obrazem daje efekt odwrotny, każdą wieloznaczność redukując a niejasność tłumacząc. Siłą czarnego kryminału było zawsze pewne „rozmycie”, tyczące się nie tylko postaw i moralnych wyborów bohaterów. Nieścisłości bądź nawet brak wyjaśnienia wkradały się nawet do samej fabuły (np. w klasycznym Wielkim Śnie nie zostaje rozwiązana zagadka jednego z morderstw). W filmie Richardsa zderzają się dosadność słowa z subtelnością obrazu. Niestety, obraz nie zawsze zwycięża.