![]() |
| Kadr z filmu |
Dystynkcja między gatunkami traci tu znaczenie. To western i czarny kryminał, ale i dreszczowiec oraz film polityczny. Nie jest to jednak gatunkowy miszmasz – taki jak współcześnie proponuje swoim widzom Tarantino i do jakiego przyzwyczaiło już widzów współczesne kino. Przełamująca bariery gatunkowe forma wyrasta bowiem z opowiadanej historii, a nie z namysłu krytycznego nad sposobem funkcjonowania poszczególnych konwencji w filmie hollywoodzkim. Inaczej rzecz ujmując: nie ma się wrażenia, że reżyser postanowił z góry, iż stworzy dzieło przez połączenie filmowych gatunków, i potem do tego początkowego zamysłu zacznie szukać odpowiedniego scenariusza. Właśnie odwrotnie – tu forma wyrasta z historii i jakby niechcący, mimochodem, przybiera taki a nie inny kształt.
John Sturges w połowie lat 50-tych to już zaprawiony w boju reżyser, ale przed swoimi największymi sukcesami (Siedmiu wspaniałych 1960, Wielka ucieczka 1963). Za Czarny dzień otrzymał tylko nominację do Oscara; wtedy wygrał Delbert Mann filmem Marty, milutką komedyjką, o której dziś już nikt nie pamięta. Chciałoby się to łatwo podsumować jakąś banalną konstatacją, o tym jak to czas właściwie ocenił jakość obu dzieł, ale chyba byłaby to nietrafiona uwaga. Ani bowiem Marty nie zasługuje na całkowite zapomnienie, ani Czarny dzień nie jest aż tak powszechnie znanym jakby można byłoby sobie tego życzyć. Film Sturgesa przetrwał raczej w postaci inspiracji, wzoru do naśladownictwa dla późniejszych twórców, szukających metody na opowiedzenie czy też „wynalezienie” westernu na nowo, sposobu na zuniwersalizowanie tradycyjnej opowieści pogranicza i umieszczenie jej w uwspółcześnionym kontekście (np. bracia Coen).
Już pierwsze sceny mogą widza zmylić. I później jest zresztą podobnie. Taki „klucz” najlepiej chyba dobrać do odczytania tego filmu – nic tu nie jest takie jakie się wydaje. Gdy John Macreedy (Spencer Tracy) pojawia się w prowincjonalnym miasteczku możemy mieć nawet problemy z właściwym umiejscowieniem czasu akcji: nowoczesny (jak na połowę lat 40-tych) pociąg zatrzymuje się w miasteczku zakonserwowanym pustynnym piaskiem, które zapewne nie zmieniło się od wieku. Podróż w amerykański interior jest jednocześnie podróżą w czasie.
Nasz bohater też jakoś nie taki do końca jak powinien być – na wojnie stracił rękę. Fizyczną niedoskonałość kryje, niby to rękę (której nie ma) trzymając w kieszeni, a przez cały czas grając kogoś innego: tajemniczego przybysza, może detektywa, kogoś odważniejszego niż w rzeczywistości jest. Macreedy napotyka wrogi mur milczenia, szukając pewnego człowieka. Próbuje zatem rozwikłać zagadkę tajemniczego zniknięcia. Intryga charakterystycznie dla czarnego kryminału odsłaniana jest powoli i dopiero z czasem pojmujemy cały jej sens. Atmosfera napięcia budowana jest subtelnie; Sturges nie ma łatwego zadania – akcja nie dzieje się w metropolii, nocą, w wielkomiejskim huku. Reżyser nie może używać tych dobrze znanych mrocznych i niepokojących ujęć z klasycznego repertuaru filmu noir. Nie ma tu prostego sposobu na użycie półcieni czy zaskakującego nakreślenia linii geometrycznych. Zaprzęga więc krajobraz do nowej roli. Surowe skały gór pojawiają się w tle, przypominając o dzikości tej krainy i dzikości ludzi jej zamieszkujących. Tory niknące gdzieś w oddali i swobodnie stojący na przejeździe kolejowym bohaterowie, którzy nie muszą się obawiać, że cokolwiek tu przyjedzie – prowincja odcięta od świata broni się przed nowoczesnością. Pojawia się tu bardzo wyraźnie ów motyw tak często później ogrywany w amerykańskim kinie, także tym trzeciorzędnym – ileż było horrorów, w których „młodzi, wykształceni, z dużego ośrodka miejskiego” przypłacają życiem swoją nierozważną wakacyjną wycieczkę na wieś.
Sturges nie ucieka jednak w stylizację, ale zawsze trzyma się mocno rzeczywistości. Jego film nie stara się być ponurą metaforą, jak to często zdarzało się filmom noir, ani też nie jest mitem, jakim z kolei niemal zawsze były westerny. Opowiada o tamtym świecie i tamtych problemach nie stroniąc przy tym od kwestii politycznych – w nietrywialnym tego słowa sensie. Opowiada o Ameryce czasów II wojny światowej i tuż po, o stosunku Amerykanów do imigrantów, o tych którzy nie mogli brać czynnie udziału w wojnie a musieli dać dowód swojego patriotyzmu. W najogólniejszym sensie Czarny dzień jest namysłem nad sposobem działania amerykańskiego państwa i pytaniem o podstawy amerykańskiego liberalizmu. Sturges bliższy jest wizji, którą znajdziemy u Zinnemanna (W samo południe) niż w filmach z Johnem Waynem. Z perspektywy czasu te różnice wydają się jednak dość subtelne. Ostatecznie dostajemy rzecz na wskroś amerykańską – jednostka przeciwstawiona zbiorowości, stająca do nierównej walki i przekonana o słuszności swych racji.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz