![]() |
| Kadr z filmu |
Potoczystość prozy Stanisława Lema i umiejętność przedstawiania nawet bardzo skomplikowanych idei w sposób przystępny dla czytelnika, musi kusić każdego filmowca, który nie zamyka się w kręgu kina czysto rozrywkowego lub wyłącznie intelektualnego. Ale głębia literatury (nie tylko w sensie poruszanych problemów, bo także w konstrukcji samej narracji, możliwych interpretacji, drobnych żartów językowych i licznych aluzji literackich) nie daje się przełożyć 1:1 na formę filmową i sprawia dodatkowe trudności. To zresztą problem każdej adaptacji; literatura ma tę stałą przewagę na obrazem, że może pomijać wszystko co niekonieczne, pozostawiając wiele pola samej wyobraźni i nie przestając być przez to mniej zrozumiałą – a film zawsze operuje na pewnym poziomie dosłowności, tym samym niejako z natury ciążąc ku byciu powierzchownym.
Zabieg Folmana polegający na opowiedzeniu części historii za pomocą animacji można odczytywać jako próbę ucieczki od dosłowności. Wstępna (choć przecież trwająca niemal godzinę) cześć Kongresu nie ma żadnego związku fabularnego z Kongresem futurologicznym Lema. To cześć będąca dramatem-satyrą na Hollywood i system producencki. Grana przez Robin Wright dawna aktorska sława, która zmarnowała swoją karierę, dostaje ostatnią szansę – zostaje zeskanowana: wszystkie jej cechy wyglądu oraz sposób grania (to jak się śmieje, jak płacze, jak wpada w złość itd.) zostają zdigitalizowane. Od teraz osobowość Wright (ale pozbawiona kaprysów gwiazdy) będzie służyć reżyserom w kolejnych filmach – nie starzejąca się i zawsze posłuszna. Całość opiera się dwóch znakomitych scenach z Harveyem Keitelem, w roli agenta Wright, którego wzruszające monologi w cieniu pozostawiają resztę filmu. Folman poza zjadliwą satyrą (dość zresztą wyświechtaną) i wcale nie tak oryginalnym pomysłem skanowania (ponoć już w jakiejś szczątkowej mierze mającego miejsce w rzeczywistości) nie proponuje tu nic ciekawego, a jedynie wzmaga nasze zniecierpliwienie oczekiwaniem na część właściwą – rysunkową.
Animacja w przeciwieństwie do Walca z Baszirem, poprzedniego dzieła Folmana, odchodzi od realistycznej stylistyki, wzorując się na kresce dawnych amerykańskich bajek (np. Betty Boop) i psychodelią rodem z lat 60-tych. W końcu zaczynamy dostrzegać związki z opowiadaniem Lema – ale nie wykraczają one poza bardzo ogólną inspirację w budowaniu akcji oraz główny temat szerokiego zastosowania narkotyków i różnego rodzaju halucynogenów. Niestety Folman spłyca literacką wizję – czy raczej już na samym początku postanawia zrezygnować z własnej próby interpretacji. Nie tylko nie wykorzystuje on możliwości jaką oferuje opowiadanie: owego pomieszania poziomów narkotycznej rzeczywistości, przy którym Incepcja może się jawić fraszką. To uproszczenie, wynikające także z ostrego oddzielenia części filmu, rzutuje również na samą problematykę. Oto Kongres futurologiczny dający się odczytywać już to jako traktat o granicach ludzkiego poznania, satyra na totalitaryzm, kpina z kontrkultury czy ostrzeżenie przed farmaceutyzacją naszego życia, tu staje się historią niezwyciężonej matczynej miłości (tak, brzmi to banalnie i takie też jest w filmie). Folman zaś swoje najciekawsze pomysły spycha na margines (tracący zmysły wzroku i słuchu syn bohaterki odnaleźć może nową radość życia w fałszywym, narkotycznym świecie). Tym bardziej to zaskakuje, że w wywiadach, udzielając odpowiedzi, zdaje się dobrze rozumieć o czym Lem napisał książkę. Największe zdziwienie i rozczarowanie budzi raptowne zakończenie, które idzie już całkowicie wbrew intencji pisarza; ten, z gruntu racjonalista, czujący powinności naukowca wobec świata, nigdy by nie pozwolił swojemu bohaterowi porzucić obiektywnej rzeczywistości na rzecz fikcji.
Wszystkie te ważne wątki opowiadania w zasadzie nie zostają poruszone – Folman postanowił opowiedzieć własną historię, podpierając się Lemem, ale w zasadzie traktując literacki pierwowzór bardzo powierzchownie, ponosząc więc w tym sensie porażkę. Ale w takim razie rodzi się pytanie po cóż ten Lem był mu potrzebny? Tę historię dało się przedstawić jako swoją, zbierając brawa (bądź cięgi) wyłącznie na własny rachunek.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz