niedziela, 15 września 2013

Sztanga i cash, reż. Michael Bay (Pain & Gain, 2013)

Kadr z filmu
Michael Bay to twórca wielkich komercyjnych hitów Hollywoodu. Armageddon, Pearl Harbor, Transformers – tak, to wszystko (i parę jeszcze innych tytułów) to jeden i ten sam człowiek. Bay zbiera razy od krytyków filmowych, ale to bynajmniej nie sprawia by w kinach pojawiało się mniej widzów; reżyser stanowi niemal pewną inwestycję i gwarantuje komercyjny sukces, a i on sam może z otwartą przyłbicą mówić: „Robię przecież filmy dla nastoletnich chłopaków. To nie zbrodnia.” Z tej perspektywy patrząc, Sztanga i cash wydaje się dość śmiałym ruchem i złamaniem dotychczasowego przepisu na sukces. Temat jakby wzięty z filmu braci Coen – w istocie jest jeszcze bardziej ponuro, bo cała rzecz została oparta na autentycznych wydarzeniach. Oto w latach 90-tych w Miami działała szajka – proszę się mocno trzymać fotela – okrutnych kulturystów (nie chodzi o zwykłych „mięśniaków”, ale właśnie o dbających o rzeźbę ciała dżentelmenów). Ów gang (zwany „gangiem Sun Gym” od nazwy klubu fitness do którego uczęszczali i w którym pracowali) dokonywał porwań, wymuszeń, tortur i zabójstw. Samo to jeszcze nie byłoby chyba wystarczającym powodem do nakręcenia o nich filmu. Rzecz kryje się – jak to zwykle bywa – w szczegółach tej historii.

Dowodzona przez Daniela Lugo (Mark Wahlberg) grupa bandytów wykazuje się wyjątkową nieudolnością i, co trzeba podkreślić, kretynizmem – takim właśnie jaki znany jest nam z różnych przekazów medialnych („śmieszny fakt” na koniec telewizyjnych czy radiowych wiadomości, pokazujący głupotę amerykańskich przestępców). Ale paradoks polega na tym, że owa nieudolność i amatorszczyzna przez długi czas uchodzi im na sucho. Tu właśnie pojawia się ów motyw niczym z filmów braci Coen: tragedia łączy się z komedią, a głupota przestępców znajduje odzwierciedlenie w obojętności otoczenia (a nawet policji!).

Dobierając umiejętnie (więcej mieli w tym szczęścia niż przemyślanej taktyki) ofiarę – nielubianego, zgryźliwego i złośliwego biznesmena (w tej roli Tony Shalhoub, czyli detektyw Monk), którego zniknięcie nikogo nie obejdzie – mogą się cieszyć zdobytym bogactwem przez całkiem długi okres, zanim w końcu nie zainteresuje się nimi prywatny detektyw (grany przez Eda Harrisa). Wcześniej nasi bohaterowie będą próbowali ukatrupić swoją ofiarę – „niestety” mimo przejechania jej głowy furgonetką nie uda im się dokonać tej trudnej sztuki. Od tego momentu kłopoty zaczną się piętrzyć, złośliwy biznesmen zatrudnia prywatnego „łapsa”, rozrzutna polityka fiskalna zmusi bandziorów do kolejnego skoku i w końcu doprowadzi do zguby.

Dla Baya było to niewątpliwie wyzwanie reżyserskie, bo film nie jest zwykłą komedią ani filmem akcji. To próba ambitniejsza – stworzenia satyry na amerykańskie marzenie, amerykański sen; to ironiczne spojrzenie na wiarę, że wysiłkiem i ciężką, ale uczciwą pracą można odnieść sukces (tytuł oryginalny filmu Pain & Gain jest nawiązaniem do „bojowego” zawołania treningowego: „No pain, no gain!”). Główny bohater inspirowany jest na poły sekciarską, na poły korporacyjną pogadanką motywacyjną prowadzoną przez cynicznego „inspiratora”, uczącego ludzi na swoich prelekcjach jak sobie radzić w życiu („I’m a doer!” pokrzykuje co i rusz Lugo). Idący za tymi wskazówkami, pozbawieni moralnych oporów bohaterowie realizują swoje amerykańskie marzenie.

Film Baya zachowuje efekciarstwo stylu, podkreślającego kiczowate piękno Miami lat 90-tych mocno nasyconymi barwami, lśniącymi nieskazitelną czystością metalu samochodami, kwiecistymi koszulami. Ale tak jak Urodzonym mordercom Oliviera Stone’a – skojarzenie oczywiste nie tylko ze względu na podobieństwo tematu i jego satyrycznego ujęcia – oglądaniu Sztangi również towarzyszy uczucie dyskomfortu. Bierze się ono – podobnie właśnie jak w przypadku filmu Stone’a – z zasadniczej niezgody na takie przedstawienie głównych bohaterów. „Takie”, czyli zbyt sympatyczne, każące nam kibicować zbrodniarzom – ale nawet ta manipulacja, poniekąd konieczna, bo jeśli chcemy uczynić przestępców głównymi bohaterami musimy widza jakoś z nimi związać, nie jest wykonana z dostateczną konsekwencją (oni są zbyt głupi byśmy mogli szczerze „być” z nimi, a ich motywacje zbyt prozaiczne). W połowie filmu pojawia się postać detektywa – jedyna prawdziwie pozytywna – a charyzma Eda Harrisona dodatkowo wzmacnia, wbrew intencjom reżyserskim, znacznie tej roli. To ostatecznie osłabia zainteresowanie głównymi bohaterami i do końca filmu już tylko „siłą rozpędu” utrzymujemy uwagę – tym trudniej, iż przecież wiemy od początku (sceny film otwierające pojawią się w finale) jak to się skończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz