![]() |
| Kadr z filmu |
Na sam dźwięk tego chrobotliwie brzmiącego miana przestępcom zaczynają się trząść ręce. Bezlitosny, ale sprawiedliwy. Twardy i bezkompromisowy. Sędzia, obrońca, prokurator i egzekutor w jednym. Maszyna – nie człowiek. No, cóż, ale w świecie zdewastowanym apokalipsą, gdzie ludzie żyją zgromadzeni w 800-milionowym mega-mieście, porządek musi być utrzymywany przez takich właśnie bezwzględnych stróżów prawa.
Sędzia Dredd to postać powstała już ponad 30 lat temu. Nietypowo nie jest to amerykański bohater komiksu, ale brytyjski. Pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy Wielka Brytania znajdowała się w stanie niemalże upadku, a rozczochrani młodzieńcy słuchający punk rocka szaleli na Times Square, co bardziej stateczni dżentelmeni, ocierając spocone czoło pod melonikiem, musieli wzdychać do silnej władzy i żelaznej ręki prawa. Mogli, więc rekompensować sobie jej brak czytając te krótkie historyjki, w których bandytyzm, anarchia i przestępczość napotykają w końcu na zdecydowany opór.
W 1995 roku pojawiła się pierwsza filmowa wersja Sędziego, ale zupełnie chybiona – zamiast ponurej satyry, otrzymaliśmy kolorowy i kiczowaty film akcji z Sylwestrem Stallone obwieszonym epoletami i biegającym w ciasnych trykotach. Tym razem mamy film równie kolorowy (może nawet bardziej) ale jednocześnie zachowujący ten fatalistyczny nastrój i pesymizm komiksu. To nie jest też remake – fabuła dotyczy czego innego i pozostaje bez łączności z filmem sprzed 17 lat. Nawiązując do westernu (15:10 do Yumy, Ostatni pociąg z Gun Hill), kina akcji (Szklana pułapka) i science-fiction (Blade Runner) opowiada prostą, ale nie pozbawioną moralnego wydźwięku historię: Dredd i jego młoda, niedoświadczona pomocnica (za to posiadająca pewną specyficzną umiejętność – wnikania w umysły innych) zamknięci w pułapce wielkiego wieżowca walczą o przetrwanie – swoje i ważnego świadka – z narkotykową baronessą oraz jej gangiem.
Film Travisa to krwawa jatka, ale w słusznej sprawie, a więc oglądamy bez najmniejszych wyrzutów sumienia, wręcz przeciwnie – czujemy jak unosi nas moralne wzmożenie. Świetne pomysły są tu dwa: po pierwsze Karl Urban jako Dredd. Ponuro milczący typ, o cechach psychopatycznych (zero emocji, gotowy na wszystko by wymusić swoją wolę sędziego), który przez cały czas trwania filmu skrywa twarz pod hełmem (nigdy nie widzimy jego oczu). Po drugie: użycie techniki 3D oraz zwolnionego tempa. Ważną częścią fabuły jest wątek narkotykowy. Na rynku dostępny jest nowy specyfik o nazwie Slo-Mo. Jak sama nazwa sugeruje to narkotyk dający wrażenie spowalniania czasu i intensyfikacji wrażeń. W filmie wykorzystano to bardzo sprytnie, podkolorowując sceny w których bohaterowie znajdują się w odmiennym stanie świadomości i efektownie je spowalniając, zaś 3D stosując w licznych strzelaninach (wielkie krople wody, odlatujący tynk, rozpryskujące się szkło a wszystko to w bardzo mocno nasyconych barwach).
Dredd nie zajmie miejsca Nolanowskiego Batmana. Ale startuje też w trochę innej konkurencji. To film o mniejszych ambicjach, pozostający futurystycznym kinem akcji – ale właśnie w tym leży też jego siła. To pozbawiona naiwności dawnego westernu, ale jednocześnie zachowująca ożywczą prostotę i ów jasny podział etyczny historia zmagania Prawa z Bezprawiem.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz