wtorek, 4 czerwca 2013

John Carter, reż. Andrew Stanton (John Carter, 2012)

Źródło: http://disney.go.com/johncarter/#/gallery/tharks-and-carter
Andrew Stanton próbuje się w filmie fabularnym, choć w gruncie rzeczy tak daleko nie odchodzi od swoich wcześniejszych komputerowych animacji (WALL-E, Gdzie jest Nemo?). John Carter to w dużej mierze również film powstający dzięki komputerom, bo to epicka przygoda na obcej planecie: wielkie bitwy, dziwna architektura miast, latające statki powietrzne, i cały ten standardowy zestaw spotykany w tego rodzaju filmach.

Fabuła opiera się na popularnej 100 lat temu serii o przygodach Johna Cartera pisanej przez Edgara R. Burroughsa (twórca Tarzana). W czasach gdy myśl o marsjańskich „kanałach”, a i pamięć o wojnie secesyjnej wciąż były żywe, Carter – przeniesiony na Marsa konfederacki żołnierz i poszukiwacz skarbów – musiał poruszać wyobraźnię czytelnika. Dziś już nikt oczywiście nie wierzy w Marsjan, stąd i moc oddziaływania takiej historii musi być osłabiona. Tym bardziej, że film nie ułatwia widzowi w takiej filmowej podróży w czasie.

John Carter to z gruntu przygodowa opowieść o człowieku przeniesionym tajemniczym sposobem na Marsa. Czerwona Planeta okazuje się zamieszkała – nie tylko przez całkiem ludzko wyglądających Marsjan, ale i też inne rasy już bardziej odpowiadające wyobrażeniu kosmity. Trwa wojna między dwoma królestwami, a w środek tej wojny dostaje się nasz bohater. Carter jako Ziemianin na Marsie zyskuje dodatkową siłę i sprawność fizyczną związaną z mniejszą grawitacją – staje się czymś w rodzaju marsjańskiego Supermana.

Stworzona przez studio Disneya opowieść próbuje wskrzesić ducha Kina Nowej Przygody – skojarzenia z Indiana Jonesem i w ogóle familijnym science-fiction z lat 80-tych (ale i np. Diuną) są jak najbardziej na miejscu. Film stworzony z wielkim rozmachem, zaskakująco rozczarowuje jednak pod względem widowiskowości. Budżet był olbrzymi – 250 mln $, czyli więcej niż w przypadku Avatara! A zupełnie tego nie widać. Sceny batalistyczne (wielkie, fruwające łodzie ostrzeliwujące się wzajemnie) prezentują się nad wyraz skromnie (Gwiezdne wojny pod tym względem już były lepsze – a to przecież 35 lat różnicy), a co gorsza w wyraźny sposób zdradzające swoje komputerowe pochodzenie. Złe stosowanie CGI zresztą ujawnia się także w kilku innych miejscach (co widać nawet na załączonym obrazku). W blockbusterze, który w pierwszym rzędzie powinien olśniewać widza stroną techniczną, wizualną, to nie powinno się zdarzać. Bo przecież nie fabuła nas tu interesuje: głupkowata nieco, sztampowa, o niewyraźnej alegorii (wojna na Marsie przypomina wojnę secesyjną), płaskich postaciach i budzących śmiech dialogach.

Mimo tego wszystkiego Stantonowi udało się „wycisnąć” ze scenariusza i marsjańskiego świata ile tylko się dało dobrej zabawy. Właśnie ten schematyzm, ta prostota, ale uchwycona w powieściową ramę – całość jest nam opowiadana przez samego Burroughsa, niby jako prawdziwa historia jego wuja – pozwalają na chwilę niezobowiązującej rozrywki. A Stanton zadając sobie z tego w pełni sprawę nie próbuje nikogo przekonywać, że jest inaczej.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz