![]() |
| Źródło: http://disney.go.com/johncarter/#/gallery/tharks-and-carter |
Andrew Stanton
próbuje się w filmie fabularnym, choć w gruncie rzeczy tak daleko nie odchodzi
od swoich wcześniejszych komputerowych animacji (WALL-E, Gdzie jest Nemo?).
John Carter to w dużej mierze również
film powstający dzięki komputerom, bo to epicka przygoda na obcej planecie:
wielkie bitwy, dziwna architektura miast, latające statki powietrzne, i cały ten
standardowy zestaw spotykany w tego rodzaju filmach.
Fabuła opiera
się na popularnej 100 lat temu serii o przygodach Johna Cartera pisanej przez
Edgara R. Burroughsa (twórca Tarzana). W czasach gdy myśl o marsjańskich
„kanałach”, a i pamięć o wojnie secesyjnej wciąż były żywe, Carter –
przeniesiony na Marsa konfederacki żołnierz i poszukiwacz skarbów – musiał
poruszać wyobraźnię czytelnika. Dziś już nikt oczywiście nie wierzy w Marsjan,
stąd i moc oddziaływania takiej historii musi być osłabiona. Tym bardziej, że
film nie ułatwia widzowi w takiej filmowej podróży w czasie.
John Carter to z gruntu przygodowa
opowieść o człowieku przeniesionym tajemniczym sposobem na Marsa. Czerwona
Planeta okazuje się zamieszkała – nie tylko przez całkiem ludzko wyglądających Marsjan,
ale i też inne rasy już bardziej odpowiadające wyobrażeniu kosmity. Trwa wojna między dwoma królestwami, a w środek tej wojny dostaje się nasz
bohater. Carter jako Ziemianin na Marsie zyskuje dodatkową siłę i
sprawność fizyczną związaną z mniejszą grawitacją – staje się czymś w rodzaju
marsjańskiego Supermana.
Stworzona przez studio
Disneya opowieść próbuje wskrzesić ducha Kina Nowej Przygody – skojarzenia z
Indiana Jonesem i w ogóle familijnym science-fiction z lat 80-tych (ale i np. Diuną) są jak
najbardziej na miejscu. Film stworzony z wielkim rozmachem, zaskakująco
rozczarowuje jednak pod względem widowiskowości. Budżet był olbrzymi – 250 mln
$, czyli więcej niż w przypadku Avatara! A zupełnie tego nie widać. Sceny
batalistyczne (wielkie, fruwające łodzie ostrzeliwujące się wzajemnie) prezentują
się nad wyraz skromnie (Gwiezdne wojny
pod tym względem już były lepsze – a to przecież 35 lat różnicy), a co gorsza w
wyraźny sposób zdradzające swoje komputerowe pochodzenie. Złe stosowanie CGI zresztą
ujawnia się także w kilku innych miejscach (co widać nawet na załączonym obrazku). W blockbusterze, który w pierwszym rzędzie powinien olśniewać widza stroną
techniczną, wizualną, to nie powinno się zdarzać. Bo przecież nie fabuła nas tu
interesuje: głupkowata nieco, sztampowa, o niewyraźnej alegorii (wojna na
Marsie przypomina wojnę secesyjną), płaskich postaciach i budzących śmiech
dialogach.
Mimo tego wszystkiego Stantonowi udało się „wycisnąć” ze scenariusza i marsjańskiego świata ile tylko się dało dobrej zabawy. Właśnie ten schematyzm, ta prostota, ale uchwycona w powieściową ramę – całość jest nam opowiadana przez samego Burroughsa, niby jako prawdziwa historia jego wuja – pozwalają na chwilę niezobowiązującej rozrywki. A Stanton zadając sobie z tego w pełni sprawę nie próbuje nikogo przekonywać, że jest inaczej.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz