sobota, 1 czerwca 2013

Masakra Fortu Apache, reż. John Ford (Fort Apache, 1948)

Kadr z filmu
John Ford po wojnie jakby nieco odmieniony – a może to kino i widzowie się po prostu zmienili. Masakra Fortu Apache to drugi powojenny western Forda, ale zdradzający już znużenie schematyzmem dawnych westernów (czyli tych sprzed dekady). To jeden z pierwszych w historii filmów, w którym w tak pozytywnym świetle stawia się Indian i jednocześnie poddaje ostrej krytyce politykę prowadzoną wobec nich przez Waszyngton. Z drugiej strony Masakra pozostaje jednak filmem zanurzonym w tradycji, gloryfikującym bohaterstwo i odwagę amerykańskiej kawalerii oraz trudy związane z cywilizowaniem Zachodu.

Film powstawał w ulubionym miejscu Forda, w słynnej Monument Valley. Reżyser wybierał do swych filmów tak często ten dziki, ale i malowniczy krajobraz (ta charakterystyczna skała!) nie tylko ze względu na jego atrakcyjność wizualną. Sceneria ta służyła mu do podkreślenia bezwzględnego i surowego charakteru natury oraz związanego z tym poświęcenia ludzi kolonizujących Amerykę – zwróćmy uwagę na te powtarzające się ujęcia samotnej, jakby zagubionej, grupy jeźdźców na tle monumentalnych skał.

Ascetyczny i bardzo precyzyjny (kamera towarzyszy jeźdźcom nawet podczas szarży i wchodzi w sam środek bitwy, niemal pod kopyta rozpędzonych koni) charakter filmowania znakomicie komponuje się z przedstawianą nam opowieścią – to w końcu przecież historia żołnierska. Dowództwo oddziału kawalerii, stacjonującego gdzieś w odległym, odciętym od świata forcie (skojarzenia z „Jądrem ciemności”, choć może nieco na wyrost, ale pojawiają się) obejmuje podpułkownik Owen Thursday (Henry Fonda). Ambitny człowiek, marzący o wielkich czynach i żołnierskiej sławie – ale bynajmniej nie marzyciel. To surowy (ach, znów ta surowość), nie znoszący sprzeciwu człowiek, łączący w sobie zapał godny lepszej sprawy z wyrachowaniem „prawdziwego gentlemana i oficera”.

Thursday szukający nieśmiertelnej chwały na polu bitwy znajduje ją rzeczywiście – domyślamy się za jaką cenę. Ford nie pozwala jednak filmowi zanadto popaść w ton martyrologiczny. Przełamuje patos wprowadzając wątki romansowe i komediowe. Fort Apache to coś w rodzaju jednej wielkiej rodziny – wraz z oficerami swoje kwatery mają także ich żony i córki, a sami żołnierze są spokrewnieni (jest np. cała irlandzka rodzinka). Obserwujemy perypetie miłosne młodego oficera prosto z West Point, którego swym zainteresowaniem obdarzyła córka Thursdaya (ojciec oczywiście jest przeciw); w tle widzimy kłopoty z przygotowaniem rekrutów do służby wojskowej – to wątek komediowy.

Napięcie budowane jest nie tylko na wyczekiwanej konfrontacji między amerykańską kawalerią a Indianami. Mamy również konflikt postaw: Kirby York (John Wayne) sprzeciwia się swojemu dowódcy, nie podzielając poglądu Thursdaya, że to zaledwie banda nieokrzesanych dzikusów i szuka sposobu na pokojowe współżycie z Apaczami. Spór zostaje ostatecznie rozstrzygnięty – rzeczywistość przyznaje rację Yorkowi. Ale wtedy jest już za późno by cokolwiek zmienić.

Masakra Fortu Apache wpisując się w ten klasyczny spór postaw (romantyczno-straceńcza a ugodowo-zdroworozsądkowa) jest oskarżeniem amerykańskiej polityki prowadzonej wobec „czerwonoskórych”. Tragiczny koniec oddziału dowodzonego przez Thursdaya to swoista kara, jaka musiała go spotkać za załamanie słowa danego wodzowi Apaczów. I choć ujęcie kończące bitwę – York odbiera chorągiew z rąk wodza Indian, który potem wraz ze swym oddziałem znika w kurzawie pyłu, zostawiając samotnego Yorka i resztkę pułku – nie kończy samego filmu, to zdaje się, że właśnie ten moment byłby najwłaściwszy. To Biali zostali, a Czerwoni odeszli i tylko artysta może teraz oddać ich racje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz