![]() |
| Źródło: http://www.standupguysfilm.com |
Twardziele to pełnometrażowy debiut reżyserski Stevensa, aktora znanego chyba najbardziej z roli w „Krótkich spięciach” (pierwszej i drugiej części). Stevens nie okazał się aktorem-reżyserem, który pielęgnował w sobie jakiś niezwykle oryginalny pomysł i tylko czekał na właściwy moment, by móc ten swój wymarzony pomysł zrealizować. Twardziele to sztampowa, choć nie pozbawiona swoistego uroku, historia podstarzałych mafiosów, którzy próbują jeszcze ten jeden jedyny raz poczuć w sobie dawnego, młodzieńczego ducha prawdziwego, „oldskulowego” gangstera – psioczącego na upadek i zdziczenie obyczajów oraz brak zasad wśród dzisiejszej mafijnej młodzieży. Cóż to jednak za szczęście móc w debiucie zaangażować takich aktorów jak Christopher Walken, Al Pacino czy Alan Arkin. I nie ma też co ukrywać, że na tym właściwie zasadza się cała przyjemność z oglądania tego filmu.
Punkt wyjścia dla historii jest prosty: Val (Pacino) opuszcza więzienie po długiej odsiadce (nie wsypał kumpli z ferajny). Wisi nad nim jednak nadal wyrok bossa mafijnego, który chce zemścić się za śmierć swego syna. Spotyka się ze swoim dawnym przyjacielem po fachu (Walken) i to właśnie on – to ci dopiero niespodzianka – został wyznaczony na egzekutora. Razem dawni przyjaciele postanawiają spędzić ostatnie kilkanaście godzin nocy na tańcach, swawolach i hulankach, wspominając czar dawnych dni. Aktorski duet Walkena i Pacino – na chwilę rozbudowany do tercetu przez Arkina – nie tworzy tu jakiejś wyjątkowej jakości. A przynajmniej nie ma tu niczego więcej czego byśmy się nie spodziewali (co i tak oznacza wysoki poziom). I to Walken, grający oszczędniej, spokojniej, dominuje w tym układzie.
Oglądając Twardzieli nie można się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju Pulp Fiction (bohaterowie nawet przesiadują dużą część akcji w restauracji, wymieniając mądrości życiowe), ale z postaciami o czterdzieści lat starszymi – i, co gorsza, reżyserem także jakby niezbyt „młodzieńczym” w swoich pomysłach. Tak więc nie spodziewajmy się tu tarantinowskiej manipulacji czasem i zaskakujących zwrotów akcji. Film utrzymany jest w podobnie lekkim tonie, ale rubasznym żartom nie towarzyszą bynajmniej lekkie i błyskotliwe dialogi. Mamy do czynienia ze zbiorem epizodów i niespodziewanych przygód, które zdarzają się naszym bohaterom, ale które nie mają żadnych konsekwencji i nie tworzą jednego spójnego wątku, prowadzącego logicznie do finału (np. kradną samochód, żeby sobie poszaleć; w bagażniku odkrywają związaną młodą kobietę, której postanawiają pomóc – dziesięć minut później cały wątek zostaje już zakończony). Również w zakończeniu scenarzysta postanowił pójść na skróty, w oczywisty sposób inspirując się finałem słynnego westernu Butch Cassidy i Sundance Kid.
Widać, że na planie wszyscy doskonale się bawili i do pewnego stopnia udziela się to także widzowi. Nawet nieudane Hollywoodzkie filmy dobrze się ogląda (ze względu na niezmiennie wysoki poziom rzemiosła). Ale to rodzaj zabawy „oglądnij i zapomnij”. Reżyser postanowił zagrać na nucie nostalgii – lecz mimo deklaracji na ten temat powtarzanych przez bohaterów, trudno rzeczywiście uronić choćby łezkę z tęsknoty za dawnymi czasami i za tym starym, dobrym kinem, do którego Stevens się odwołuje.










