![]() |
| Kadr z filmu |
Howard Hawks, mistrz zwartej, „teatralnej” opowieści filmowej, tym razem postanowił pokazać, że nie musi zamykać swych bohaterów w czterech ścianach dziennikarskiego pokoju (Dziewczyna Piętaszek) czy otaczać ich gęstą atmosferą wielkiego miasta (Wielki sen), by móc w sobie tylko właściwy sposób coś ciekawego o nich opowiedzieć. Hawks tym razem śmiało wyjeżdża w plener, a widzowie razem z bohaterami mogą przemierzyć setki mil, zwiedzając przy okazji kawałek dawnej, dzikiej Ameryki.
Film powstał tuż po Wielkim śnie (w tym samym roku), lecz z powodu problemów prawnych premiera opóźniła się o dwa lata. Howard Huges uważał, że fabuła Rzeki Czerwonej zbytnio przypomina jego wcześniejszy western Wyjęty spod prawa, który to film zresztą Hawks zaczął reżyserować, ale go nie ukończył – może więc zarzuty o plagiatowanie nie były całkiem bezzasadne. Ostatecznie widzowie mogli się zapoznać się z nowym obrazem Hawksa dopiero w roku 1948. To jest też właściwie pierwszy western Hawksa (wcześniej jedynie współpracował przy dwóch innych produkcjach: wspomnianym Wyjętym spod prawa oraz Viva Villa!).
Jeżeli film Hugesa, był rzeczywiście tak podobny do Rzeki Czerwonej, to w gruncie rzeczy po tantiemy może zwrócić się powinni spadkobiercy Hermana Melville’a (nazwisko pisarza nosi zresztą jedna z postaci). Film Hawksa, bowiem inspiruje się mocno Moby Dickiem. Tak jak w tej słynnej powieści o opętanym obsesją kapitanie statku wielorybniczego, tak i tu powtarza się podobny motyw – tym razem to jednak bezwzględny ranczer (czyli John Wayne, być może w najlepszej swojej roli; John Ford po obejrzeniu filmu: „Nie wiedziałem, że ten wielki sukinsyn potrafi grać!”) gotów jest poświęcić wszystko by osiągnąć swój cel. A ten cel to oczywiście to, co kowboje kochają najbardziej: przeprowadzenie wielkiego stada bydła, przez setki mil, z Teksasu do Missouri.
Epicka forma jaką przybiera ta przeprawa nie znajduje sobie równych w hollywoodzkiej kinematografii – coś podobnego dopiero 40 lat później powtórzył, ale chyba jednak w mniejszym wymiarze mini-serial Na południe od Brazos. Widzimy, więc wielkie stado krów pędzone przez puste przestrzenie czy spokojnie wypasające się na równinie. Jest kurz, pył, krew, pot i łzy. Hawks wykorzystuje stado w podobny sposób, w jaki wykorzystywał małe przestrzenie w swoich innych filmach. Ono stanowi punkt orientacyjny dla widza, wokół niego organizowana jest akcja, stanowiąc tło działań postaci.
Ciekawy jest również sposób, w jaki reżyser wychodzi naprzeciw oczekiwaniom widza. A raczej należałoby stwierdzić, jak tych przewidywań nigdy nie spełnia w sposób „należyty”, cały czas lekko zaskakując. Napięcie budowane jest kolejno wokół różnych elementów fabuły, początkowo sugerując jakąś przyszłą rozgrywkę między dwoma aspirującymi młodymi kowbojami, potem wskazując na zagrożenie Indianami, a w końcu „podprowadzając” widza pod finalny pojedynek głównych bohaterów. Żadna z tych obietnic jednak nie jest rozgrywana w sposób przewidywalny, a wątki te za każdym razem delikatnie wyłamują się z utartego schematu (np. Indianie atakują, i owszem, ale kogoś innego; kowboje ruszają na ratunek, a nie bronią się). Nie zawsze ta manipulacja się udaje, i być może gdyby reżyser ściślej trzymał się źródła inspiracji, to i zakończenie – do którego wydaje się prowadzić w sposób konsekwentny od połowy filmu – w pełni by satysfakcjonowało, pokazując wówczas, w sposób bardziej dosadny, także tę mniej radosną stronę amerykańskiego ducha przedsiębiorczości i przygody.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz