czwartek, 16 maja 2013

Ekstrakt, reż. Mike Judge (Extract, 2009)

Kadr z filmu
Mike Judge, twórca słynnego serialu Beavis and Butt-Head, zadebiutował pełnometrażowym filmem w 1999 roku pt. Życie biurowe. Komedia ta była satyrą na życie korporacyjne. Film zdobył popularność (szczególnie na DVD) i uznanie, stając się z czasem jedną z najważniejszych komedii lat 90-tych. Mimo sukcesu, Judge pozostał wierny animacji. Skupił się na pracy przy serialu King of the Hill, jedynie w wolnych chwilach zajmując się filmami – głównie jako aktor, rzadziej jako reżyser. W ciągu dekady od 1999 roku stworzył ledwie dwa filmy. Ostatnim z nich był właśnie Ekstrakt, w którym powrócił poniekąd do tematu sprzed dziesięciu lat.

Tym razem pod lupę wzięta została jednak nie komputerowa firma, lecz nieduże przedsiębiorstwo produkcyjne. Małe prowincjonalne miasteczko, w którym znajduje się zakład wytwarzający ekstrakt to miejsce akcji. Czas – współczesność. Główny bohater – właściciel fabryki o imieniu Joel. Możemy się już domyślać, że na spokojnego przedsiębiorcę niedługo spadnie lawina kłopotów. Jason Bateman, występujący w głównej roli, w zasadzie odtwarza swoją postać ze świetnego serialu Arrested Development. To nieco naiwny i dobroduszny (ale uczciwy) człowiek, który szuka spokojnego życia rodzinnego. Niestety nie będzie mu ono dane. Robotnicy w jego fabryce, choć sympatyczni, sprawiają masę problemów, zaczynają się nawet buntować w obawie przed zwolnieniami (dają posłuch plotce o możliwym wykupieniu fabryczki przez wielki koncern), a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze podejrzenia, co do wierności żony. O większy ból głowy przyprawić mogą także inne, drobniejsze problemy: irytujący sąsiad, kradzieże wśród pracowników, pechowy wypadek jednego z nich itp. Nie dziwmy się zatem, że Joel lubi się zrelaksować przy whisky, w barze swojego kumpla; kłopot w tym, do czego pewnego razu ta jedna za dużo whisky doprowadzi…

Judge nieco złagodził ostrze satyry (w porównaniu do Życia biurowego, ale też Idiokracja była filmem bardzo ironicznym). Raczej w duchu dzieł braci Coen, też przecież lubiących portretować prowincję Ameryki, patrzy na swych bohaterów z sympatią, bez szczególnej złośliwości czy niechęci. Również podobnie do twórców Fargo, zrealizował swój film w estetyce takiego niby-niezależnego kina co dość trudno zdefiniować. W gruncie rzeczy objawia się to kameralnością i nietypowymi (niespodziewanymi) rozwiązaniami fabularnymi, zaczerpniętymi z różnych konwencji. To ostatnie zresztą tu najsłabiej wypadło. Dość przewidywalnie rozwijająca się fabuła z wątkiem romansowo-kryminalnym, szczególnie w końcówce w sposób całkiem nieprawdopodobny (psychologicznie – nie wierzymy, że możliwe jest takie zachowanie bohaterów) zmierzająca ku happy endowi, pozwala widzowi bezpiecznie, bez łomotania serca, spędzić kilkadziesiąt minut w małym amerykańskim miasteczku.

To, za co należą się brawa, i co rzeczywiście jest oryginalne w tym filmie to raczej podejście do tematu. Wbrew dominującej modzie intelektualnej (przynajmniej w Hollywodzie i okolicach) Judge w wyraźny sposób staje nie tylko w obronie „zacofanej” Ameryki, ale przede wszystkim w pozytywnym świetle przedstawia „prywatny biznes”. Kapitalista nie jest żądnym krwi grubasem w meloniku z cygarem – zmagać musi się nie tylko z konkurencją, ale też z niekompetentnymi pracownikami, którym chyba daje zbyt duży kredyt zaufania. To człowiek uczciwy, który nie kieruje się kalkulacją ekonomiczną, a miłością do tego co robi (a tak! Są na tym świecie i tacy, którzy uwielbiają wytwarzać produkty spożywcze). Bez względu na nasze poglądy ekonomiczno-polityczne, przyznajmy, jak bardzo odświeżające jest zobaczyć coś takiego na ekranie, po szeregu kolejnych filmów, przedstawiających kapitalizm, dość monotonnie, wyłącznie jako rządy złowrogich korporacji i chciwych sklepikarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz