wtorek, 7 maja 2013

Życie Pi, reż. Ang Lee (Life of Pi, 2012)

Kadr z filmu
Ang Lee to taki trochę drugi Spielberg – posiada znakomitą znajomość warsztatu reżyserskiego oraz filmowych konwencji i w atrakcyjnej dla widza formie, stara się przekazać w swoich filmach jakąś ideę, próbując wznieść się ponad poziom kina wyłącznie rozrywkowego. I tak jak u Spielberga, gdy uważniej się przyglądnąć jego obrazom następuje rozczarowanie: postacie nie są aż tak dobrze psychologicznie naświetlone, ani głębia myśli nie jest aż tak odkrywcza, jak to z pozoru mogłoby się wydawać. Ustępstwa na rzecz atrakcyjności widowiska są ponoszone kosztem przekazu intelektualnego, efektem czego powstają filmy pod z góry założoną tezę, w dość naiwny sposób próbujące przekonać do określonej racji (nawet jeśli całkiem słusznej).

Do dziś najważniejszym filmem Lee pozostaje Przyczajony tygrys, ukryty smok, w którym Tajwańczyk dokonał znakomitego mariażu tradycyjnego kina walki z epicką przygodą w dawnym hollywoodzkim stylu, a wszystko to przyprawiając odrobiną filozofii wschodu i orientalnej egzotyki, zapoczątkowując jednocześnie cały nowy trend w kinie. Życie Pi w pewnym sensie powraca do tego typu opowieści, łącząc Wschód z Zachodem. I tu mamy pięknie sfilmowane obrazy: kadry intensywnie nasycone kolorami i ciekawe ujęcia (np. pionowe ujęcie „z lotu ptaka” na samotną łódkę na środku oceanu czy przemyślne zamazywanie linii horyzontu – oba jakby „spłaszczające” obraz na przekór zastosowanego 3D). Lee, trochę wzorem Hitchcocka (Łódź ratunkowa), eksperymentuje z wykorzystaniem niewielkiej przestrzeni, choć jednak śmielej przemieszczając się z kamerą i od czasu do czasu przełamując narrację powrotem do rzeczywistości bohaterom współczesnej (historia jest opowiadana przez już starszego Pi pisarzowi, który szuka tematu na książkę).

Film ten to przygoda w klasycznym wydaniu: uratowany cudem z tonącego statku Pi (opowieść skąd wzięło się to dziwne imię stanowi osobny wątek filmu) dryfuje łodzią ratunkową po oceanie. Jego jedynym towarzyszem podróży jest tygrys – statek, który zatonął przewoził zwierzęta z zoo. Pi walczy, więc nie tylko z oceanem, ale i dzikim zwierzęciem; jak możemy się domyślić w końcu jakoś się do siebie przyzwyczajają, może nawet zaprzyjaźniają.

Warstwa przygodowa filmu została podszyta egzystencjalnymi rozważaniami i pytaniami o Boga, ale raczej w naiwnym, dość pobieżnym ujęciu. Pochodzący z wielokulturowych Indii, Pi od najmłodszych lat próbował odnaleźć swoją wiarę, popadając przy okazji w zabawny synkretyzm (chrześcijańsko-islamsko-hinduistyczny). Zaskakujące jednak, iż ta odyseja przez Pacyfik, nie dała mu żadnej jasnej odpowiedzi – bohater, który wierzył, wiary nie stracił, ale chyba jej też nie umocnił, utrzymując charakterystyczną postawę współczesnego człowieka wierzącego, ale jakby bojącego się też wyraźnie nazwać swoją wiarę: „no, w Boga to ja oczywiście wierzę, no i też w Jahwe, i w Allaha, i w Wisznu, i w…etc.” W pewnym momencie filmu ojciec głównego bohatera mówi do swojego syna: „Wierzyć we wszystko, to jakby nie wierzyć w nic”. Dorosły mężczyzna pozostaje w swej wierze niedojrzałym chłopcem.

Niemniej to religijne tło, daje widzowi alibi, by cieszyć oko pięknymi obrazami (zasłużony Oscar) i emocjonować się losami Pi, z poczuciem obcowania z dziełem „z wyższej półki”. W istocie to jednak po prostu wielka przygoda w duchu najlepszej amerykańskiej tradycji, nie tylko zresztą samą narracją z tradycją łączność utrzymująca, ale paradoksalnie również metodą produkcji – film niemal w całości powstał w studiu, jak za dawnych lat, gdzie stworzono potężny zbiornik wodny udający ocean.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz