środa, 22 maja 2013

Safe House, reż. Daniel Espinosa (Safe House, 2012)

Kadr z filmu
Seria filmów o Jasonie Bournie, a właściwie pierwszy z nich, były niezwykle odświeżającym doświadczaniem. Jedne z nielicznych filmów akcji, w których w tak całościowy sposób postanowiono stworzyć coś w rodzaju „realistycznego kina gatunku”. Podkreślając nie tylko stylem (kamera ciągle w ruchu, paradokumentalnie niby zdająca relację „na żywo” z wydarzeń, dynamiczny montaż), ale także realistycznymi scenami akcji (w szczególności bijatyk) Doug Liman odnowił konwencję thrillera szpiegowskiego. Później formułę tę Paul Greengrass doprowadził do perfekcji w kolejnych odsłonach przygód o agencie Bournie. W Green Zone tegoż reżysera jeszcze raz wystąpił Matt Damon, choć był to już film nie związany z bohaterem wykreowanym przez Roberta Ludluma. Taki styl narracji mocno wpłynął na kino akcji i nawet odnowiony James Bond nosi ślady tego filmowego „realizmu”.

Safe House to jednak nie film tylko zainspirowany, ale pod każdym względem będący dziełem epigona. Espinosa powtarza schemat znany z wielu szpiegowskich thrillerów ostatnich lat: tajny pakiet informacji, który ktoś chce go zdobyć za wszelką cenę, młody niedoświadczony agent oraz stary wyjadacz stawiają czoło licznym wrogom, zdrada we własnych szeregach, pościgi, bijatyki, strzelaniny itd. Stylistycznie wszystko zostało skopiowane z Bourne’a (trzęsąca się kamera „z ręki”, szybki montaż, dużo dynamicznych najazdów) i nawet pewne rozwiązania fabularne powtórzono (np. wszczepiona pod skórę kapsułka z informacjami). Identycznie też mamy całość rozdzieloną na dwa wątki: szefowie i analitycy gdzieś w Stanach przy komputerach próbują dowodzić i ogarnąć cały ten chaos, a nasz główny bohater w terenie (dokładnie rzecz ujmując: w RPA) walczy, ucieka i ściga.

To kino gatunkowe, więc przewidywalność jest wpisana tu jako zasada konstrukcyjna. Widz musi rozpoznać dobrze sobie znany układ filmowej narracji (podwójna gra i zdrada, rozstanie z ukochaną, samotny bohater zdany tylko na siebie). Przewidywalność rozwiązań nie może jednak dotyczyć konkretnych postaci i momentów – tym właśnie powinien zaskakiwać reżyser, byśmy wiedząc, że ktoś jest zdrajcą do ostatniej chwili nie wiedzieli kto konkretnie nim jest, byśmy wiedząc że jakiś zwrot akcji musi nastąpić, nie przewidzieli jego dokładnej chwili i dokładnego kierunku itd. A tu niestety wszystko zostaje nam podane jak na tacy. Nawet nie zdobyto się na wielką oryginalność w finale – rozgrywanym, gdzieżby indziej jak nie w domku stojącym na odludziu. Co gorsza nawet te punkty scenariusza, co do których spodziewać by się można było, że nie będą stanowić żadnego problemu, tu mocno słabują: brak konsekwencji i prawdopodobieństwa (nawet biorąc pod uwagę konwencję kina akcji) w postępowaniu bohaterów i montaż kryjący nieudolność scen akcji.

I nie pomagają też znane nazwiska w obsadzie aktorskiej: Ryan Reynolds, Brendan Gleeson, Vera Farmiga czy Denzel Washington. Zresztą zatrudnienie tego ostatniego było pomyłką – reżyser nie zapanował nad talentem aktorskim Washingtona. Bo ten, polegając na swojej charyzmie i stosując ulubiony zestaw tricków (badawcze spojrzenie, uwodzicielski uśmiech) jak zwykle gra na wysokim poziomie – ale paradoksalnie, aż za dobrze; dokłada do niezbyt skomplikowanej postaci wielki bagaż dramatyzmu, powodując spory „zgrzyt” psychologiczny. Krótko mówiąc: wyobraźmy sobie np. Roberta De Niro (z okresu Wściekłego byka) wrzuconego nagle do Szklanej pułapki zamiast Willisa. O, właśnie! Szklana pułapka, to był dobry film...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz