![]() |
| Kadr z filmu |
Safe House to jednak nie film tylko zainspirowany, ale pod każdym względem będący dziełem epigona.
Espinosa powtarza schemat znany z wielu szpiegowskich thrillerów ostatnich lat: tajny
pakiet informacji, który ktoś chce go zdobyć za wszelką cenę, młody niedoświadczony agent
oraz stary wyjadacz stawiają czoło licznym wrogom, zdrada we własnych
szeregach, pościgi, bijatyki, strzelaniny itd. Stylistycznie
wszystko zostało skopiowane z Bourne’a (trzęsąca się kamera „z ręki”, szybki
montaż, dużo dynamicznych najazdów) i nawet pewne rozwiązania fabularne powtórzono (np. wszczepiona pod skórę kapsułka z informacjami).
Identycznie też mamy całość rozdzieloną na dwa wątki: szefowie i analitycy
gdzieś w Stanach przy komputerach próbują dowodzić i ogarnąć cały ten chaos, a
nasz główny bohater w terenie (dokładnie rzecz ujmując: w RPA) walczy, ucieka i
ściga.
To kino
gatunkowe, więc przewidywalność jest wpisana tu jako zasada konstrukcyjna. Widz
musi rozpoznać dobrze sobie znany układ filmowej narracji (podwójna gra i
zdrada, rozstanie z ukochaną, samotny bohater zdany tylko na siebie). Przewidywalność
rozwiązań nie może jednak dotyczyć konkretnych postaci i momentów – tym właśnie
powinien zaskakiwać reżyser, byśmy wiedząc, że ktoś jest zdrajcą do ostatniej
chwili nie wiedzieli kto konkretnie nim jest, byśmy wiedząc że jakiś zwrot akcji musi
nastąpić, nie przewidzieli jego dokładnej chwili i dokładnego kierunku itd. A tu niestety wszystko
zostaje nam podane jak na tacy. Nawet nie zdobyto się na wielką oryginalność w
finale – rozgrywanym, gdzieżby indziej jak nie w domku stojącym na odludziu. Co
gorsza nawet te punkty scenariusza, co do których spodziewać by się można było,
że nie będą stanowić żadnego problemu, tu mocno słabują: brak konsekwencji i prawdopodobieństwa
(nawet biorąc pod uwagę konwencję kina akcji) w postępowaniu bohaterów i montaż kryjący
nieudolność scen akcji.
I nie pomagają
też znane nazwiska w obsadzie aktorskiej: Ryan Reynolds, Brendan Gleeson, Vera Farmiga
czy Denzel Washington. Zresztą zatrudnienie tego ostatniego było pomyłką – reżyser nie zapanował nad talentem aktorskim Washingtona. Bo ten,
polegając na swojej charyzmie i stosując ulubiony zestaw tricków (badawcze
spojrzenie, uwodzicielski uśmiech) jak zwykle gra na wysokim poziomie –
ale paradoksalnie, aż za dobrze; dokłada do niezbyt skomplikowanej postaci wielki
bagaż dramatyzmu, powodując spory „zgrzyt” psychologiczny. Krótko mówiąc:
wyobraźmy sobie np. Roberta De Niro (z okresu Wściekłego byka) wrzuconego nagle do Szklanej pułapki zamiast Willisa. O, właśnie! Szklana pułapka, to był dobry film...


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz