niedziela, 28 kwietnia 2013

Kacza zupa, reż. Leo McCarey (Duck soup, 1933)

Kadr z filmu
Było ich pięciu, choć w filmach grało czterech, pamięta się o trzech, a z wyglądu kojarzy tego jednego – w drucianych okularach, z charakterystycznym wąsem i nieodłącznym cygarem, o imieniu Groucho. Mowa oczywiście o braciach Marx. Ten komediowy kwintet zdobył sobie wielką popularność występując w broadwayowskich wodewilach, a później także w licznych komediach. Choć ich filmów już się nie ogląda, to oni istnieją (oni a nie ich filmy) w tradycji popkulturowej (o ile o czymś takim można w ogóle mówić) cytowani i przywoływani na wszystkie możliwe sposoby i to w całkiem różnych konwencjach – począwszy od animacji z Królikiem Bugsem, przez komiksy Dylan Dog, po filmy Woody’ego Allena.

Kacza zupa, film z 1933 roku, uchodzący za ich najdoskonalsze dzieło – a przynajmniej za kwintesencje ich twórczości – początkowo przyjęty był raczej chłodno, choć porażki finansowej uniknął. W pewnym sensie to dość poważny film, bo będący satyrą polityczną. I to satyrą oryginalną, gdyż nie skierowaną przeciw jakiemuś konkretnemu nurtowi politycznemu, ale wymierzoną w państwo i politykę w ogóle. To historia dwóch fikcyjnych państewek, które w wyniku intrygi ambasadora jednego z nich wypowiadają sobie wojnę. Istota żartu polega na tym, iż tylko jedno z tych państw jest rządzone przez zupełnie nieodpowiedzialnego człowieka (w roli prezydenta występuje Groucho), a mimo to nie ma wielkiej różnicy między tymi krajami – oba wplątują się w idiotyczną wojnę.

Pomysłem zasadniczym na uniwersalność satyry było pomieszanie czasów i epok: akcja dzieje się w takich niby-księstewkach, choć rządzi tam prezydent, cała technologia jest współczesna, a służba pałacowa w strojach z XVIII wieku gra na trąbach; „cywile” z kolei są poubierani współcześnie, zaś w końcowej scenie batalistycznej Groucho prawie co chwila zmienia strój: raz jest żołnierzem epoki wojny secesyjnej, innym razem angielskim gwardzistą z tą wielką futrzaną czapą itd.

Film obfituje w liczne gagi, łącząc humor slapstickowy, fizyczny z żartem językowym, a nawet odrobiną musicalu. W uporządkowany „krajobraz” bracia Marx wprowadzają chaos i anarchię, niczym gromada niesfornych dzieci, ale jedynie z rzadka wznosząc się na poziom absurdu znany z Monty Pythona, zatrzymując się niestety częściej na poziomie zwykłej klaunady. Najbardziej pomysłowy moment: Groucho wzywa pomocy i wtedy pojawiają się wmontowane fragmenty z filmów dokumentalnych – maratończycy tłumnie biegną, pływacy wskakują do wody, słonie pędzą przez dżunglę etc. To dowcip z zupełnie innego poziomu niż pozostałe, nie będący po prostu przeniesionym na ekran teatralno-cyrkowym „numerem”, ale wykorzystujący film jako taki do uzyskania efektu komicznego.

I oczywiście jest też chyba najsłynniejsza scena: dwaj bohaterowie przebrani za taką samą postać stoją naprzeciwko siebie, „małpując” swoje ruchy niczym w lustrzanym odbiciu. Gag ów wymyślony został przez Chaplina (a może pojawił się wcześniej, ale wersji filmowej to właśnie Chaplin pokazał go pierwszy raz w filmie pt. Charlie kierownikiem działu), a później był powtarzany niezliczoną ilość razy (np. w bajkach serii Zwariowane melodie).

No, ale to w zasadzie tyle… Brakuje tu głębi i liryzmu Chaplina czy pomysłowości i kaskaderskich popisów Bustera Keatona. Większość to dowcipy rodem z Flipa i Flapa, co nie jest ciężką przewiną, ale od filmu uznawanego za jedną najważniejszych komedii, jakie kiedykolwiek stworzono, chciałoby się czegoś więcej – no chyba, że sposobem Slavoja Žižka, odczytamy film w perspektywie psychoanalitycznej; to rzeczywiście wydaje się być dowcipem lepszym niż sam film. Jak to pięknie ujął Groucho: „Panowie, on mówi jak idiota, wygląda jak idiota, ale niech to was nie zmyli. Naprawdę jest idiotą.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz