poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Ryzykant, reż. Jean-Pierre Melville (Bob le flambeur, 1956)

Kadr z filmu
Rywalizacja między kinem amerykańskim a francuskim jest chyba tak długa jak samo kino (pierwsi byli Edison i Armat czy może bracia Lumière i Léon Bouly?). Na szczęście ta walka odbywała się zawsze z korzyścią dla widzów czy to dzięki wzajemnym inspirowaniu się czy – odwrotnie – na wskutek ostentacyjnego odcinania się od wypracowanych już wzorców przez innych filmowców. To pomieszanie wyraźnej fascynacji z jednoczesną próbą wypracowania własnego, osobnego stylu było widoczne być może najbardziej w okresie Nowej Fali. Ale przed Godardem i Truffaut był Jean-Pierre Melville. I to właśnie on zaproponował pewne pomysły, które u nowofalowców dopiero znalazły pełniejsze rozwinięcie.

Ryzykant to historia wyjęta z klasycznego kryminalnego schematu – Robert Montagné, do cna spłukany hazardzista, postanawia wykonać ten ostatni „wielki skok”, który ustawi go już na całe życie. Rzecz, więc nie w samej opowieści, ale w tym jak została ona przestawiona. Najważniejsze filmy Melville’a były jeszcze przed nim – to jego czwarty film – ale tu po raz pierwszy pokazuje się, jako twórca mający do zaproponowania coś całkiem nowego. Klasyczna forma czarnego kryminału nie zostaje wiernie powtórzona i przeniesiona na grunt francuski, ale raczej delikatnie zakwestionowana. Ten dystans Melville uzyskuje przez zastosowanie kilku różnych rozwiązań, m.in.: dobór aktora do głównej roli (jasnowłosy Roger Duchesne, przywodzący na myśl zmęczonego życiem urzędnika-hazardzistę niż „prawdziwego twardziela”), femme fatale jako amoralna młoda dziewczyna, a nie typowa dla noir „kobieta z przeszłością”, ujęcia kamerą „z ręki”, przeskok montażowy czy dość długi początek (mija blisko 40 minut za nim w ogóle pojawia się pomysł napadu na kasyno!). W filmie pojawia się też charakterystyczny wątek dla późniejszego kina francuskiego (a także kina amerykańskiego drugiej połowy lat 60-tych) pary młodych bohaterów wchodzących w konflikt z prawem. A całości towarzyszy, i to od pierwszych ujęć smętnej polewaczki okrążającej rondo, specyficzne dla dzieł Melville’a poczucie fatum – losu w dziwny, wręcz nieprawdopodobny, sposób wiążącego wszystkich bohaterów.

Melville z dużym przywiązaniem do szczegółu pokazuje przygotowania do napadu – ta dbałość o detal i budowanie w ten sposób napięcia staną się później jego znakiem rozpoznawczym. Pojawia się również scena z planem kasyna rozrysowanym 1:1, na którym odbywają się przygotowania do napadu, Ryzykant bowiem nie tylko czerpał garściami z klasyków (Rififi), ale sam stał się wzorem dla wielu późniejszych heist films (Ocean's Eleven). I choć mamy czasem wątpliwości czy te pomysły za każdym razem są dobrze użyte i dobrze zrealizowane, zaś aktorstwo pozostawia sporo do życzenia – postacie są tylko reprezentantami idei – to widać też wyraźnie, że ta forma nie jest tylko zabawą, „sztuką dla sztuki”, i nie przesłania ona, przewijającego się nieustannie w twórczości Melville’a, zasadniczego pytania o to, jak być mężczyzną we współczesnym świecie, w czasach pokoju, gdy wzorce rycerskie już dawno odeszły w niepamięć. Odpowiedź jest jedna: można tylko zostać gliną albo bandytą – ta idea znajdzie doskonałe filmowe ujęcie dopiero kilkanaście lat później w filmie W kręgu zła, ale warto przyglądnąć się nawet tym skromnym początkom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz