![]() |
| Źródło: http://www.sonyclassics.com/theraid/main.html |
Na początku lat 90-tych, może nawet troszeczkę wcześniej, do Polski na dużą skalę zaczęły trafiać kasety wideo. Jak grzyby po deszczu powstawały wypożyczalnie kaset, ludzie wymieniali się różnymi tytułami na giełdach i tragach. No, ale oczywiście nikt nie oglądał różnych tam Bergmanów czy Fellinich. Nawet zwykle kino hollywoodzkie nie było czymś szczególnie poszukiwanym. Popularnością za to cieszyło się kino akcji. Nic tak bowiem nie relaksuje po pracy, jak widok dobrego mordobicia. Jeśli na okładce kasety widniało jedno z nazwisk: Van Damme, Seagal, Lundgren, Norris, to bez wątpienia taka kaseta długa nie poleżała na stoisku. Jak można sądzić – chyba nie bezpodstawnie – ta miłość do porządnej bijatyki nie była wyjątkowa wyłącznie dla tej części świata. Bazując na wszechobecnej retromanii, a także zapewne na wzrastającym zainteresowaniu kinem azjatyckim (a przynajmniej wyraźniej okazywanym zainteresowaniu), współcześnie reżyserzy częściej i śmielej zaczęli sięgać po ten zdawałoby się nieco wstydliwy gatunek kina. Ale już po Matriksie można się było spodziewać, jakiejś większej ofensywy ze strony filmowych karateków. Najlepszym chyba przykładem powrotu do dobrej formy było zjednoczenie sił dawnych gwiazd kina akcji w pastiszowych Niezniszczalnych. Kwestią czasu było, że któraś z licznych „bijatyk” zawróci w głowach także krytykom i recenzentom, którzy dostrzegą w końcu i w takim kinie coś więcej niż eskapistyczne okrucieństwo ujęte w serii kolejnych kopniaków i ciosów.
Padło na indonezyjski Raid. Film zwiedził kilka festiwali, w tym najsłynniejszy festiwal kina niezależnego w Sundance. Zrobiło się o nim dość głośno. Wyreżyserowany przez Walijczyka Garetha Evansa, mieszkającego na stałe w Indonezji, jest w istocie kwintesencją kina akcji. Opis całej fabuły mieści się w jednym zdaniu: policyjny oddział specjalny, który dokonuje rajdu na olbrzymi blok mieszkalny w celu złapania szefa gangu, wpada w zastawioną na nich pułapkę. Ukryte pod tym jest oczywiście „drugie dno” (korupcja w policji), ale nie będzie zapewne przesadą stwierdzenie, że ponad 90% filmu jest wypełnione czystą akcją. W tym wypadku oznacza to, poza krótkimi momentami wymiany ogniowej, liczne pojedynki na pięści i kopy – także z użyciem broni białej.
Czy jest tu coś czego nie widzieliśmy wcześniej? Odpowiadając krótko i treściwie – nie. A więc dlaczego zachwyca? Z jedynego możliwego powodu – właśnie z powodu owych walk i pojedynków. Skąpa fabuła i ogólna scenograficzna surowość (stonowana kolorystyka, akcja dzieje się prawie przez cały czas we wnętrzu podniszczonego, betonowego wieżowca) każe nam się skupić na ruchu postaci. A ten został świetnie zaplanowany. Choreografia walk osiąga tu mistrzowski poziom, ale inaczej niż w przypadku wspomnianego Matriksa czy filmów z Jackie Chanem, zachowuje swój brutalny charakter prawdziwej walki, nie stając się ani na moment filmowym baletem. Fascynujemy się nie tylko efektownością i ekwilibrystyką pojedynków („Jak on to zrobił? Jak on to zrobił?!"). Zwraca uwagę przede wszystkim to, że skomplikowanie i szybkość została uzyskana wielkim wysiłkiem samych aktorów – przypomnijmy sobie Kill Billa, gdzie Tarantino zmuszony był co chwila niemal robić cięcie na ruchu, by ukryć wszelkie niedomagania „aktorsko-bitewne”. Evans, może właśnie jako Europejczyk odkrył złoty środek, „wyciskając” z azjatyckiego kina walki wszystko co najważniejsze, jednocześnie utrzymując odpowiednie tempo oraz rytm, nie nudząc i nie prowadząc do przesytu. Raid, mimo pretekstowego potraktowania fabuły i balansowania na granicy pastiszu, jest jednak filmem „na poważnie” nie stając się ani parodią ani quasi-tarantinowskim filmem o filmach. Możemy, więc czuć satysfakcję z obejrzenia krwawego widowiska bez wyrzutów sumienia: nie ma to jak porządny łomot spuszczony wrednym łotrom – wiara w porządek i sprawiedliwość świata została po raz kolejny uratowana.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz