![]() |
| Kadr z filmu |
Pierwszy
pełnometrażowy film Luca Bessona. Pierwsza ważna rola Jeana’a Reno. Efekt?
Post-apokaliptyczne, czarno-białe, pozbawione dialogów, komediowe
science-fiction. Trochę później Besson, wraz z dwiema innym postaciami
francuskiego kina (Jeanem-Jacques Beineix, Leosem Caraxem) będzie tworzył nurt kina
zwany cinéma du look –
charakteryzujący się koncentracją na wizualnej stronie filmów (mówiąc nieco
skrótowo: dominacją stylu na treścią). Ostatnia
walka również pokazuje pewne inklinacje Bessona w kierunku takiej zabawy
kinem – już w kinowym zwiastunie
swojego debiutu, kopiował pomysł klasycznego dzieła SF La
Jetée, zapowiadając film w serii nieruchomych zdjęć.
Jako się rzekło,
to film post-apokaliptyczny, więc operujący dość standardowym repertuarem:
opustoszałe, zrujnowane miasto, pustynne piaski, barbaryzacja ludzkiego świata
itp. Każdy film tego nurtu stara się zawsze jednak czymś odróżnić od innych,
często drobiazgami, ale tym razem mamy do czynienia z dość ciekawym
pomysłem, bo nie tylko oryginalnie budującym filmowy świat, ale też w zręczny
sposób nawiązującym do dawnego czarno-białego kina sprzed epoki dźwiękowej. Otóż
ludzkość zatraciła zdolność mowy – nie jest jasne czy to jakoś było związane z
przyczynami katastrofy czy może jej skutkami – co sprawia, że porozumiewać się można
wyłącznie za pomocą gestów. To w połączeniu z czarno-białą taśmą, podkreślającą
ponury, wyjałowiony krajobraz miasta (Paryża?), tworzy nie tylko interesującą
wizję przyszłości, ale – na innym poziomie – staje się swoistą grą intelektualną
z widzem. Zresztą nie tylko w tym względzie estetycznym – po katastrofie ludzie
odbudowują znane sobie wzorce kulturowo-cywilizacyjne: tu powracają do czasów
średniowiecznych. Walka na miecze w zbrojach (zbudowanych z materiałów z
odzysku) czy malowanie „fresków” na ścianach to tylko pojedyncze przykłady.
Jean Reno, grający „tego złego” (imion z oczywistych względów nie poznajemy)
próbuje się włamać do szpitala, obwarowanego niczym średniowieczna forteca (choć
broniona przez jednego człowieka), szukając – wzorem wilka z bajki o trzech małych świnkach – różnych sposobów na wdarcie
się do środka i zdobycie skarbu.
Warto zwrócić uwagę
na to, że brak dialogów w tym filmie nie jest tak nienaturalny, jakby się mogło początkowo
wydawać (przypomnijmy sobie zresztą klasyka, film Mad Max, również dość oszczędnie posługującego się słowem). Pomysł ten, rzeczywiście do pewnego stopnia sprawiający wrażenie „artystycznego”
konceptu, został jednak płynnie wkomponowany w fabułę; bohaterowie przez dużą część
filmu pozostają osobno, odizolowani od innych: sytuacji, w których rozmowa
byłaby koniecznością – akcja skupiona jest prawie cały czas wokół zaledwie trzech postaci – jest
niewiele.
I kiedy już jesteśmy
gotowi uznać, że to jest jeden z tych znakomitych, ale niesłusznie zapomnianych
filmów (the lost gem of science-fiction), wtedy do naszych uszu dociera synkopowany
bas funkująco-jazzowej ścieżki dźwiękowej Erica Serry, w esencjonalnym skrócie
przypominający nam, za co tak nie lubimy brzmienia jazzu lat 80-tych. Z pozoru to tylko muzyka, nie powinna więc ona ważyć zbyt mocno na końcowym wrażeniu, ale nie
chodzi tu nawet o nią samą. Rzecz w tym, że zupełnie niepasująca do
ogólnego nastroju i całkiem nieintuicyjnie użyta w poszczególnych scenach, tworzy
ironiczny dystans do całego filmu, dając jasno do zrozumienia, że to wszystko to zwykły kawał jest, i w ogóle prawdy nie ma w tym. Besson nie utrzymał równowagi,
miedzy „zabawą w kino” a filmową narracją, w którą nawet nie tyle chcielibyśmy uwierzyć, ale w której znaleźlibyśmy choćby jakiś poważniejszy trop, naprowadzający widza na problem zasadniczy: jak możliwe jest odbudowanie wspólnoty ludzi po katastrofie.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz