środa, 3 kwietnia 2013

Ostatnia walka, reż. Luc Besson (Le Dernier Combat, 1983)

Kadr z filmu
Pierwszy pełnometrażowy film Luca Bessona. Pierwsza ważna rola Jeana’a Reno. Efekt? Post-apokaliptyczne, czarno-białe, pozbawione dialogów, komediowe science-fiction. Trochę później Besson, wraz z dwiema innym postaciami francuskiego kina (Jeanem-Jacques Beineix, Leosem Caraxem) będzie tworzył nurt kina zwany cinéma du look – charakteryzujący się koncentracją na wizualnej stronie filmów (mówiąc nieco skrótowo: dominacją stylu na treścią). Ostatnia walka również pokazuje pewne inklinacje Bessona w kierunku takiej zabawy kinem już w kinowym zwiastunie swojego debiutu, kopiował pomysł klasycznego dzieła SF La Jetée, zapowiadając film w serii nieruchomych zdjęć.

Jako się rzekło, to film post-apokaliptyczny, więc operujący dość standardowym repertuarem: opustoszałe, zrujnowane miasto, pustynne piaski, barbaryzacja ludzkiego świata itp. Każdy film tego nurtu stara się zawsze jednak czymś odróżnić od innych, często drobiazgami, ale tym razem mamy do czynienia z dość ciekawym pomysłem, bo nie tylko oryginalnie budującym filmowy świat, ale też w zręczny sposób nawiązującym do dawnego czarno-białego kina sprzed epoki dźwiękowej. Otóż ludzkość zatraciła zdolność mowy – nie jest jasne czy to jakoś było związane z przyczynami katastrofy czy może jej skutkami – co sprawia, że porozumiewać się można wyłącznie za pomocą gestów. To w połączeniu z czarno-białą taśmą, podkreślającą ponury, wyjałowiony krajobraz miasta (Paryża?), tworzy nie tylko interesującą wizję przyszłości, ale – na innym poziomie – staje się swoistą grą intelektualną z widzem. Zresztą nie tylko w tym względzie estetycznym – po katastrofie ludzie odbudowują znane sobie wzorce kulturowo-cywilizacyjne: tu powracają do czasów średniowiecznych. Walka na miecze w zbrojach (zbudowanych z materiałów z odzysku) czy malowanie „fresków” na ścianach to tylko pojedyncze przykłady. Jean Reno, grający tego złego (imion z oczywistych względów nie poznajemy) próbuje się włamać do szpitala, obwarowanego niczym średniowieczna forteca (choć broniona przez jednego człowieka), szukając – wzorem wilka z bajki o trzech małych świnkach – różnych sposobów na wdarcie się do środka i zdobycie skarbu.

Warto zwrócić uwagę na to, że brak dialogów w tym filmie nie jest tak nienaturalny, jakby się mogło początkowo wydawać (przypomnijmy sobie zresztą klasyka, film Mad Max, również dość oszczędnie posługującego się słowem). Pomysł ten, rzeczywiście do pewnego stopnia sprawiający wrażenie „artystycznego” konceptu, został jednak płynnie wkomponowany w fabułę; bohaterowie przez dużą część filmu pozostają osobno, odizolowani od innych: sytuacji, w których rozmowa byłaby koniecznością – akcja skupiona jest prawie cały czas wokół zaledwie trzech postaci – jest niewiele.

I kiedy już jesteśmy gotowi uznać, że to jest jeden z tych znakomitych, ale niesłusznie zapomnianych filmów (the lost gem of science-fiction), wtedy do naszych uszu dociera synkopowany bas funkująco-jazzowej ścieżki dźwiękowej Erica Serry, w esencjonalnym skrócie przypominający nam, za co tak nie lubimy brzmienia jazzu lat 80-tych. Z pozoru to tylko muzyka, nie powinna więc ona ważyć zbyt mocno na końcowym wrażeniu, ale nie chodzi tu nawet o nią samą. Rzecz w tym, że zupełnie niepasująca do ogólnego nastroju i całkiem nieintuicyjnie użyta w poszczególnych scenach, tworzy ironiczny dystans do całego filmu, dając jasno do zrozumienia, że to wszystko to zwykły kawał jest, i w ogóle prawdy nie ma w tym. Besson nie utrzymał równowagi, miedzy zabawą w kinoa filmową narracją, w którą nawet nie tyle chcielibyśmy uwierzyć, ale w której znaleźlibyśmy choćby jakiś poważniejszy trop, naprowadzający widza na problem zasadniczy: jak możliwe jest odbudowanie wspólnoty ludzi po katastrofie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz