czwartek, 25 kwietnia 2013

Przetrwanie, reż. Joe Carnahan (The Grey, 2011)

Kadr z filmu
Nie ma to jak porządna przygoda – nie kolejne wybuchy, pościgi samochodowe, strzelanina w wielkim mieście, ale tak klasycznie: człowiek vs. przyroda. Współcześnie czy to na wskutek zmiany światopoglądowej (zwierzątka są biedne i nieszczęśliwe, a człowiek jest tym okrutnikiem niszczącym środowisko) czy z jakichś może innych powodów, kinowe starcie człowieka z dzikim światem zwierząt, ze światem bezwzględnej przyrody, stało się rzadkością. No, jeszcze ewentualnie jakaś „bezosobowa” katastrofa ekologiczna może się przytrafić, ale tylko jako słuszna kara za ludzkie grzechy, czyli usprawiedliwiony odwet natury na ludzkości. Ale żeby tak w starym, dobrym stylu jakiś dziki zwierz (Szczęki) nastawił się na ludzi? To chyba wyłącznie pozostało, jako jakiś podgatunek podrzędnego horroru („nisza w niszy”).

Niespodziewanie jednak, a może właśnie wyczuwając jakąś lukę na filmowym rynku, Joe Carnahan – znany nam z bardzo dobrego kryminału Narc i trochę mniej udanej pełnometrażowej Drużyny A – wyszedł naprzeciw takim oczekiwaniom. Przetrwanie to klasyczna survivalowa opowieść, nie tylko nawiązująca do klasyki gatunku (Lot Feniksa, Alive), ale też starająca się nieco głębiej niż zwykle to bywa, zajrzeć w dusze swych bohaterów. A wszystko to zostało wizualnie bardzo precyzyjnie zrealizowane. Zwraca uwagę charakterystyczna ziarnistość obrazu (buduje skojarzenia z archiwalnymi filmami pierwszych polarników z początku XX wieku), oddającego surowość warunków pogodowych oraz umiejętna praca kamerą w ruchu, która z jednej strony potrafi uchwycić przemyślaną kompozycję kadru, a z drugiej strony zawsze sugeruje czające się wkoło niebezpieczeństwo.

Film Carnahana należy do tego licznego grona przygodowych filmów, dziejących się w zimie tudzież na Alasce (np. Lekcja przetrwania, Wszystko za życie, The Snow Walker, Shackleton, oczywiście liczne wersje Białego kła), a więc mróz, zamiecie śnieżne i widmo głodu tworzą dodatkową atmosferę zagrożenia. Zanim zacznie się właściwa część filmu reżyser myli tropy: początkowo wydaje się, że obejrzymy może jakiś antykorporacyjny kryminał (akcja rozgrywa się wśród pracowników firmy naftowej), potem myślimy raczej o filmie katastroficznym (z psychologiczno-społecznym dramatem w tle), ale w końcu rzecz się klaruje – niewielka grupa ocalałych z kraksy samolotu, będzie musiała walczyć o przetrwanie nie tylko z żywiołem alaskańskiej zimy, ale i watahą wilków. Ale nie takich zwykłych wilków, co to się oswoją w pięć minut, gdy rzucić im plaster boczku. O, nie. To potężne bestie, o krwiożerczych zamiarach, przebiegłe i stanowiące śmiertelne zagrożenie – polują nie by się pożywić, ale żeby zabić.

Nie wiemy czy to strach tak te wilki – w wyobraźni bohaterów – przeobraził w bestie, iż widzą ich sylwetki bardziej wargów z Tolkienowskiej sagi przypominające, czy może po prostu fantazja reżysera poniosła. To nie ma tu zresztą znaczenia, bo nie o realizm starcia chodzi, lecz o sens ukryty za tym zmaganiem się ludzi ze zwierzętami – alegorię życia ludzkiego jako walki, podobnego zresztą w tym do życia dzikich zwierząt. Każdy z bohaterów wydaje się być złamany wewnętrznie: jakąś tragedią, niezrealizowanymi marzeniami, utratą wiary. Walka o przetrwanie pozwala im na odkrycie nowego sensu życia – ale nie spodziewajmy się tu klasycznej historii z happy endem. Carnahan znów poszedł śladem innego gatunku, trochę według schematu: grupa nastolatków daje się po kolei zabijać przez tajemniczego sprawcę, i swych bohaterów kolejno eliminuje, aż do niejednoznacznego finału, który jednak inaczej niż w horrorze pozostawia widza nie z uczuciem niepokoju, lecz właśnie – odwrotnie – z uczuciem nadziei.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz