niedziela, 31 marca 2013

Lincoln, reż. Steven Spielberg (Lincoln, 2012)

Źródło: http://www.thelincolnmovie.com/?gallery
Mistrz kina przygodowego lubi od czasu do czasu zaproponować coś bardziej ambitnego albo przynajmniej coś tematycznie poważniejszego – zawsze jednak starał się Spielbierg reżyserować swe filmy, niemal tak jakby były filmami akcji, przykuwając uwagę widza do ekranu na długie minuty. I tak między Jurajskimi Parkami była Lista Schindlera, później Amistad, jeszcze później Monachium. Teraz pojawił się Lincoln, kolejny rozdział w Spielbergowskiej „czarnej” historii Ameryki (obok Koloru purpury i wspomnianego Amistad). Film ten bowiem wbrew tytułowi nie jest biografią najsłynniejszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. To rozłożona na dwie godziny i dwadzieścia minut opowieść o tym jak zniesiono niewolnictwo – a dokładnie rzecz ujmując, o historyczno-politycznych okolicznościach wprowadzenia XIII poprawki do Konstytucji USA, zakazującej tego niecnego procederu.

Oczywiście centralną figurą historii pozostaje Abraham Lincoln. Spadkobierca talentu Marlona Brando, świetny jak zawsze, Daniel-Day Lewis nie tyle wciela się w rolę Lincolna, co tworzy własną jego wizję – wysokiego, zgarbionego mężczyzny o zmęczonej twarzy – włącznie z tak drobnymi szczegółami jak np. specyficzny chód. Spielberg jednak świętości amerykańskiej nie naruszył: Lincoln jest postacią pomnikową, co zresztą nie musi być odczytywane jako zarzut. Miło jest zobaczyć, raz dla odmiany, wielkiego bohatera (przynajmniej dla Ameryki) który nie okazuje się być kolejną postacią skrywającą seksualne frustracje, mordercze ambicje czy dziwaczne hobby. Daniela-Day Lewisa wspiera grono utalentowanych kolegów. Spielberg zgromadził przed kamerą wielu wybitnych aktorów – o, dziwo, także tych związanych z telewizyjnymi serialami, a nie tylko z Hollywoodem. Ta strona aktorsko-realizacyjna – wspomnijmy, że za kamerą stanął nasz człowiek w Hollywood, czyli Janusz Kamiński – to najciekawsza rzecz w całym filmie.

Pomijając oczywistą (zupełnie jednak chybioną) intencję Spielberga – Obama prezydentem USA, to tak samo wielka zmiana w polityce, jakiej dokonał „Honest Abe” przed stu pięćdziesięciu laty – to domyślamy się, że celem amerykańskiego reżysera było przede wszystkim pokazać wyzwolenie Murzynów nie jako heroiczną walkę o wolność, ale jako pewien proces polityczny, proces legislacyjny, w którym szlachetna idea zderza się z małostkowością ludzi oraz zwykłą partyjno-urzędniczo-prawną rozgrywką. W związku z tym śledzimy dokładnie kulisy tamtych wydarzeń: przekupywanie polityków, zastraszanie, przekonywanie, płomienne przemowy itd., itp. Niestety ta drobiazgowa, ślimacząca się nawet miejscami relacja okazuje się szybko bardzo nużąca (a może jest taka dla europejskiego widza?), tym bardziej, że Spielberg nie przeplata tej historii – jak ktoś mógłby oczekiwać – scenami wojny secesyjnej, pozostając z kamerą prawie przez cały czas w Waszyngtonie.

Amerykanie znajdują na wszystko poręczne słówka: klasyczne historie kryminalne (w rodzaju Agathy Christie) nazywają whodunit (od „who has done it?” czyli „kto to zrobił?”); są także tzw. howdunit, w których to opowieściach złoczyńca jest nam od początku znany, ale za to obserwujemy proces dochodzenia przez policję do prawdy (najlepszy przykład to serial Columbo). Lincoln to właśnie taki howdunit – wiemy jak wszystko się skończy, więc obserwujemy sam proces. Cóż jednak po tym, jeśli nas to w ogóle nie obchodzi? Przecież wszyscy, na co dzień karmieni jesteśmy obrazami polityków toczących bezpardonową walkę. Chyba nikt nie miał złudzeń, że kiedyś („w starych, dobrych czasach…”) było dużo lepiej?

Tak jak Wajda w ciągu ostatnich dwudziestu lat uczył nas polskiej literatury i historii, tak Spielberg wyreżyserował film edukacyjny dla Amerykanów (porównanie do Wajdy nie jest tu bynajmniej pochwałą). Nie spodziewamy się przecież by Amerykanie z zachwytem pochłaniali Pana Tadeusza, więc i my Lincolna traktujemy, chcąc nie chcąc (bo przecież aktorstwo, no i Kamiński) z pewnym dystansem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz