![]() |
| Źródło: http://unchainedmovie.com/#/epk/gallery |
W swoim ostatnim filmie Django Unchained, Tarantino w typowej dla siebie estetyce, choć nieco złagodzonej, sięga w końcu po western. „W końcu”, ponieważ western, szczególnie ten w wydaniu spaghetti był u niego obecny od dawna – najwyraźniej w Kill Billu. Teraz postanowił on wprost ujawnić swoją fascynację tym gatunkiem i stworzył film oryginalny, bo choć fabuła skrzy się aż od licznych zapożyczeń, cytatów i aluzji do dzieł mistrzów westernu – nie tylko Sergio Leone, Sergio Corbucciego czy Sama Peckinpaha, ale też samego Johna Forda – to suma zapożyczeń daje nową i niepowtarzalną jakość.
Akcja Django Unchained została osadzona na południu Stanów Zjednoczonych niedługo przed wybuchem wojny secesyjnej. Opowiada historię czarnego niewolnika imieniem Django (Jamie Fox), który wyzwolony przez łowcę nagród dra Kinga Schulza (Christopher Waltz), wyrusza w eskapadę po plantacjach, by odnaleźć swoją ukochaną (Kerry Washington jako Broomhilda von Shaft). To punkt wyjścia, ale historia wcale – zapewne wbrew oczekiwaniom miłośników Tarantino – nie rozwija się w jakimś nieprzewidzianym kierunku. Film zmierza do finału bez, charakterystycznych dla reżysera Kill Billa, filmowych dygresji i niezwykłych zwrotów akcji. Django także dość mocno trzyma się, zaproponowanej na początku, konwencji spaghetti westernu. Można też powiedzieć, że to najpoważniejszy film Tarantino. Nie tylko problematyka niewolnictwa, stanowiąca główny temat o tym zadecydowała. Mieliśmy przecież już Bękarty wojny, w którym poruszony został temat Holocaustu. Tam jednak Tarantino skupił się przede wszystkim na swoim ulubionym motywie zemsty, czyniąc raczej całą II wojnę światową tłem akcji (czy może należałoby stwierdzić, że to filmy o II wojnie były tym tłem). Ponadto nieco surrealistyczny koniec Bękartów budował dystans do przedstawionej tam opowieści. W Django zaś niewolnictwo nie jest wyłącznie pretekstem potrzebnym do wprawienia w ruch opowieści. Jest ważnym elementem rzeczywistości i jej podstawą.
Druga rzecz, która zwraca uwagę to motywacja głównego bohatera. Nie pragnienie zemsty (choć również obecne), lecz miłość przede wszystkim kieruje poczynaniami Django. Miłość – bez żadnej ironii, bez cudzysłowu, całkiem na poważnie. Pojawiają się sceny, rzadkie w kinie amerykańskiego twórcy, które dostarczają prawdziwych emocji, gdzie wyczuwamy dramat ludzi, a nie tylko dramat odgrywany (np. gdy Django widzi Broomhildę po raz pierwszy i widzi ją słaniającą się oraz wycieńczoną po odbytej karze). Oczywiście nadal nie mamy wątpliwości, że reżyserem jest Tarantino. Zmiana w podejściu polega wyłącznie na przesunięciu pewnych akcentów, a dobrze znane cechy jego stylu są wciąż obecne: brutalność i okrucieństwo podniesione do n-tej potęgi, filmowe żarty, zabawne dialogi czy dobór ścieżki muzycznej (tu, podobnie jak w Bękartach, jest ona anachroniczna: strzelaniny w rytmie soulu, funku i hip-hopu).
Nie wszystko jednak się w Django Unchained udało. Niektóre momenty nie wywołują należytej emocji (brak oczekiwanej grozy w kluczowej scenie krojenia czaszki piłą przez okrutnego właściciela plantacji). Ponadto film wydaje się przeciągnięty – może to z racji współpracy z nowym montażystą. Wydaje się jakby dopiero pod koniec filmu twórcy się zorientowali, że już mają mało czasu; postanawiają przyspieszyć, a to z kolei niekorzystnie wpływa na jasność przekazu (kim jest kobieta z czerwoną bandaną?). To jednak drobiazgi, nie mające w ocenie całości większego znaczenia. Po nie do końca satysfakcjonującym Death Proof, Tarantino powrócił udanymi Bękartami, a teraz tylko potwierdza swoją dobrą formę.
Pojawiają się za to istotniejsze pytania – o ile tylko zechcemy cokolwiek poważniej popatrzeć na Django, czyli nie jak na film o innych filmach, ale jak na film coś mówiący o samej rzeczywistości; do czego zresztą Tarantino zaprasza tu wyraźniej niż w przypadku swoich poprzednich dzieł.
Jest taka scena: okrutny plantator Calvin Candie (Leonardo di Caprio) zwiedziony, co do prawdziwych intencji naszych bohaterów, zaprasza ich do swojej posiadłości. Kawalkada wjeżdża na tereny Candiego. Widzimy zmianę w oświetleniu, scena jest „miękko” rysowana, sugerując wejście do pięknej, baśniowej krainy, starego dobrego Południa. Tak oczywiście nie jest, o czym szybko się przekonujemy. Najpierw witają nas groteskowe postacie, będące stereotypowym w hollywoodzkim filmie przedstawieniem „typowego mieszkańca Południa bądź rejonu Appalachów”. Chwilę potem zaś jeden z niewolników zostaje na oczach bohaterów (i widzów) żywcem rozerwany na strzępy przez psy.
Przytaczamy opis tej sceny, bo w niej zawiera się istota filmu. Po pierwsze: niewolnictwo jest przedstawione jako złe, ze względu na towarzyszącą mu przemoc i sadyzm nadzorców oraz właścicieli. Ta przemoc odwraca uwagę od istoty rzeczy. Niewolnictwo nie byłoby mniej złe w swej istocie, gdyby Murzyni byli traktowani z najwyższą godnością i opływali w luksusy. Nie miejsce tu by zagłębiać się w szczegółowe uzasadnienia: niewolnictwo jest złem, gdyż sprzeniewierza się powszechnemu prawu moralnemu także temu wyrastającemu z purytańskiej tradycji chrześcijaństwa, na której zbudowana została Ameryka. Gdyby uznać przemoc za kwestię kluczową, należałoby z żelazną konsekwencją uznać za równie złe wszystkie działania Django i Schulzta – przecież równie okrutne – ale nie czynimy tak ponieważ wierzymy w ich moralną rację. To być może rzecz oczywista, a jednak jakoś ona gubi się w natłoku barbarzyństwa i brutalności bijącej z ekranu. Po drugie – Tarantinowska gra stereotypami jest balansowaniem na cienkiej linie. Ironiczne zestawienie pięknego obrazu z brutalnością jest kpiną z kogo? Z owych ekranowych prymitywów czy może raczej z tych co tak właśnie widzą przeszłość Ameryki, a może i do dzisiaj tak postrzegają mieszkańca Południa?

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz