![]() |
| Kadr z filmu |
Frank Capra mimo kilku Oscarów na koncie za swoje filmy, wcale nie gwarantował automatycznie sukcesu każdemu filmowi, jaki wyreżyserował. Po sukcesie Ich nocy i Pana z milionami, pojawił się Zaginiony horyzont, który mimo epickiego rozmachu i wydawałoby się przyciągającej widzów przygodowej fabuły, był dużym rozczarowaniem (koszty zwróciły się dopiero po pięciu latach). W czasie wojny Capra nakręcił dokumentalno-propagandową serię Dlaczego walczymy uważaną za niedoścignioną w swojej dziadzienie. Ale pierwszy powojenny, „normalny” film, czyli To wspaniałe życie znów był rozczarowaniem.
Przyczyny niesatysfakcjonującego wyniku frekwencyjnego filmu są niejasne, bo wydaje się, że spełnia on punkt po punkcie przepis na sukces. Dziś wahadło opinii wychyliło się z kolei w drugą stronę: To wspaniałe życie uważane jest za jeden z najwybitniejszych amerykańskich filmów, i to nie tylko przez krytykę. Ponieważ To wspaniałe życie jest tzw. filmem bożonarodzeniowym (a Christmas movie), czyli filmem – jak nazwa wskazuje – dziejącym się w okresie około świątecznym lub jakoś z Bożym Narodzeniem związanym, to amerykańska publiczność, co roku gromadnie zasiada przed telewizorami w okresie świątecznym, by po raz kolejny obejrzeć dobrze sobie znaną historię życia George’a Baileya.
Na ziemię posłany zostaje Anioł Stróż (Henry Travers), którego zadaniem jest powstrzymać George’a Baileya (w tej roli James Stewart) przed krokiem ostatecznym – samobójstwem. Zanim jednak pojawia się na Ziemi, nam – oraz Aniołowi – opowiadana jest historia życia Bailey’a. To człowiek, który od zawsze marzył, by wyjechać z małego miasteczka i spełnić swe marzenia – uzdolniony i ambitny, ale zawsze coś mu na przeszkodzie staje. Najważniejszymi cechami charakteru naszego bohatera są bowiem dobroć i altruizm. To nieco naiwny, gotowy zawsze pomóc słabszym i potrzebującym, człowiek (taki ówczesny do-gooder). W wyniku splotu okoliczności staje się menadżerem, czegoś w rodzaju banku społecznego – instytucji, która pożycza drobne sumy najbardziej potrzebującym. Bailey wbrew swym pragnieniom zostaje „uwięziony” w Bedford Falls, mogąc tylko przyglądać się z boku, jak jego przyjaciele realizują swoje marzenia. Ale i tak może wszystko byłoby dobrze, gdyby nie złowrogi przeciwnik głównego bohatera – pan Henry F. Potter (Lionel Barrymore): chciwy i krwiożerczy bankier – gruby i z cygarem, a jakżeby inaczej – który pośrednio przyczynia się do tego desperackiego kroku Bailey’a. Cała akcja filmu toczy się właśnie wokół sporu między nimi. Jest to w gruncie rzeczy walka ekonomiczno-polityczno-ideologiczna o panowanie nad miasteczkiem.
Bailey całe dotychczasowe życie poświęcił utrzymaniu niezależności swej instytucji, ale jednocześnie nie jest w stanie spojrzeć na nie z perspektywy i wyobrazić sobie, czym miasteczko by się stało gdyby nie on. Nie dostrzega, że jest on jedyną siłą równoważną potędze Pottera. Dopiero Anioł ratując Bailey’a przed śmiercią, mu to uświadamia, spełniając na krótki czas w złości wypowiedziane życzenie: „A bodaj bym się nigdy nie urodził!”, i pokazuje mu zdemoralizowane miasteczko (coś w rodzaju małego Las Vegas), gdzie nikt nie poznaje Bailey'a, i w którym wszystko jest w posiadaniu Pottera – nawet nazwa uległa zmianie na „Pottersville”.
Capra opowiada historię Baileya od czasów dzieciństwa, do kluczowego momentu w życiu dojrzałego mężczyzny, sprawnie wyłuskując z tej biografii te decydujące i najważniejsze chwile. Uroku temu wszystkiemu dodaje także rola Jamesa Stewarta, który jak chyba żaden inny aktor, potrafił bez charakteryzacji (chyba że za takową uznamy ułożenie grzywki) zagrać zarówno młodzieńca, jak i dojrzałego statecznego obywatela. Każda z tych chwil w życiu Bailey’a, mogłaby stanowić króciutki film sam w sobie, bowiem sceny te zbudowane są w przemyślany sposób (w szczególności ta z rozsuwaną podłogą i basenem), z własnym wewnętrznym napięciem, kulminacją i rozwiązaniem, choć jednocześnie płynnie komponują się z całością – są niczym rozdziały w powieści.
Ale jeśli to powieść, to zdawałoby się, że bardzo naiwna; i taka, która poprzez banalne zestawienie postaci chciwego bankiera z prostodusznym idealistą oraz mocne wyeksponowanie wątku dickensowskiego powinna się stać zupełnie nieznośna. Jednak dzieje się tu coś zupełnie odwrotnego. Naiwność i prostoduszność są tak olbrzymie, tak dominujące, że ogląda się ten film, jako rodzaj baśni (co wzmocnione zostaje jeszcze elementem fantastyczności) i nostalgicznej – jak to często u Capry bywa – filmowej podróży. W tej swojej poczciwości i w silnej humanistycznej wierze reżysera w dobrą stronę ludzkiej natury To wspaniałe życie, wydaje się być nawet bardziej fantastyczne od Anioła Stróża osobiście ratującego bohatera przed śmiercią. Ale to właśnie też sprawia, że chce się na koniec zakrzyknąć wraz z Baileyem: „I want to live again!”

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz