czwartek, 28 lutego 2013

Lot, reż. Robert Zemeckis (Flight, 2012)

Kadr z filmu
Robert Zemeckis powraca ze swojej kilkuletniej wycieczki w świat filmu animowanego z wielkim hukiem. I to całkiem dosłownie, bo długa sekwencja dramatycznego lotu otwierająca film, kończy się w trzasku i zgrzycie metalu oraz pękającego szkła, które towarzyszą twardemu lądowaniu samolotu – pierwsze pół godziny filmu to popisowo skonstruowany przebieg katastrofy lotniczej.

Zemeckis w precyzyjnie zaplanowanych ujęciach, daje mistrzowski pokaz kina, wciągając widza w sam środek akcji. Kluczowe są tu finałowe dla tej sekwencji dziesięć minut, w których to, za wyjątkiem jednego ujęcia (ale też umieszczonego nie bez potrzeby, bo pokazującego nieprawdopodobny manewr pilota), cały czas pozostajemy wewnątrz samolotu, przeskakując jedynie z kabiny pilotów do części pasażerskiej i z powrotem. Wszystko to sprawia, że wrażenie obecności wraz z załogą we wnętrzu spadającej maszyny jest wręcz dojmujące.

Hitchcock opowiadał kiedyś anegdotę związaną z jednym ze swoich filmów: oto żona siedząca z mężem w kinie, widząc co się dzieje na ekranie, nie może dłużej wytrzymać napięcia i szarpie swego męża za ramię krzycząc: „No zrób coś!” Ta historyjka idealnie pasuje także do filmu Zemeckisa – również mamy ochotę „coś zrobić” i jakoś bohaterom pomóc. Te wrażenia zostają wzmocnione nie tylko znakomitą rolą Denzela Washingtona jako pilota Whipa Whitakera, którego stoicki spokój jest kontrastem dla chaosu panującego wkoło, ale też nakładającymi się na to wszystko oczywistymi skojarzeniami polskiego widza, który słysząc powtarzane: „Pull up!” nadbudowuje sobie dodatkową warstwę emocji.

Przypomnijmy jednak, że to tylko początek filmu. Clou tej opowieści polega na tym, że całkowitej tragedii zapobiega pilot, podczas lotu będący pod wpływem narkotyków i alkoholu. Co więcej to one być może przyczyniły się do tego, że udało mu się tak sprawnie – biorąc pod uwagę okoliczności – wylądować i ograniczyć znacznie liczbę ofiar. „Bohater to czy sprawca?” – rodzi się wątpliwość.

Reżyser sprytnie, więc manipuluje oczekiwaniami widza: najpierw proponuje film katastroficzny, potem spodziewamy się thrillera czy też dramatu sądowego (rozpoczyna się śledztwo w sprawie wypadku i jego przyczyn, pilot może być oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci), w końcu zaś lądujemy w konwencji dramatu psychologicznego. Whitaker to alkoholik, który swój nałóg skrzętnie próbuje ukryć – najbardziej przed samym sobą. W miarę postępującej akcji odkrywa prawdę, dochodząc do pełnej samoświadomości kim jest.

Zemeckis bez wątpienia wziął sobie słynną radę Hitchcocka do serca, ale tylko połowicznie – początek to rzeczywiście „trzęsienie ziemi”. Jednak chyba zapomniał o dalszym ciągu: napięcie ma rosnąć! Tymczasem im bliżej końca, tym mocniej reżyser wchodzi w koleiny sztampowego kina o „odkrywaniu samego siebie”, wraz z banalnym i przewidywalnym finałem (nie oszczędzono nam nawet sceny pogodzenia się Whitakera ze swoim synem). Przyznajmy, co prawda, że to jest zrealizowane na najwyższym poziomie – uwagę zwraca choćby scena hotelowa (tytuł: „kuszenie alkoholem”), gdzie widz zostaje, zdawałoby się ponad miarę, przetrzymany w niepewności.

Washingtonowi partnerują m.in. Don Cheadle i Bruce Greenwood. W zabawnych epizodach pojawia się John Goodman, jako dostawca „towaru” dla Whitakera, a pod koniec Melissa Leo jako śledcza z komisji badającej wypadki. Ale oczywiście to charyzma oraz intensywna gra Denzela Washingtona – cały czas pozostającego w centrum uwagi, i którego kamera na krok nie opuszcza – dodająca wiarygodności jego postaci, pozwala nam na przyjęcie drugiej części filmu bez nadmiernej irytacji, wynikającej z psychologicznych uproszczeń i fabularnych niedostatków. Po wyjściu z sali kinowej, zdajemy sobie jednak sprawę, że film został stworzony właśnie dla tej wyjątkowej sceny katastrofy – ale to nie powód by czuć się rozczarowanym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz