![]() |
| Kadr z filmu |
Jakże często oglądając stare kryminały noir, z rozczarowaniem przekonujemy się, że ich osławiony cynizm i moralny pesymizm gdzieś wywietrzał. Widzimy na ekranie znakomicie wystylizowane fabuły, dzieła wycyzelowane pod każdym względem: reżyserskim i aktorskim – ale dopiero pewnym wysiłkiem woli i wyobraźni, potrafimy przełamać barierę czasu, która sprawiła, że już nie możemy na te filmy spojrzeć z całą należną im powagą. I dotyczy to nawet tak klasycznych dzieł jak Wielki sen czy Podwójne ubezpieczenie. Nieliczne jednak z nich do dziś potrafią zaskoczyć widza swoją świeżością, choć to chyba nie jest zbyt dobre określenie w przypadku filmów opowiadających o zmęczonych życiem, niedogolonych detektywach i szukających natchnienia w butelce whisky hollywoodzkich scenarzystach. Do takich filmów należy np. Pustka (dzięki roli Bogarta), a także mniej znany, ale nas tu właśnie interesujący Śmiertelny pocałunek.
Film Roberta Aldricha nie tylko, że nie stracił nic ze swej brutalności, ale w pewnym sensie po latach może zaskakiwać bardziej nas niż współczesnych sobie widzów. My bowiem nie przygotowani, oczekujemy kolejnego czarnego kryminału klasycznej ery. A tu dostajemy wyjątkowo cyniczny, wręcz okrutny obraz, bardzo odmienny od tego, do czego już zostaliśmy przyzwyczajeni innymi filmami noir. Kto jednak widział już Parszywą dwunastkę ten być może ma pojęcie czego oczekiwać. Wymieniamy ten (anty)wojenny film, dlatego że jego twórcą był właśnie Aldrich. Mimo że oba te dzieła dzieli różnica – cóż za zbieg okoliczności – dwunastu lat, to charakterystyczny cynizm postaci wykreowanych przez Aldricha zupełnie się nie zmienił. Niech, więc to świadczy nie o staromodności Dwunastki, ale nowatorstwie Pocałunku. Aldrich zresztą tuż przed swoim czarnym kryminałem wyreżyserował western Vera Cruz, w którym położył podwaliny pod późniejszy antywestern, co też wskazuje na pewną ciągłość w pracy amerykańskiego reżysera.
Ale – do rzeczy! Śmiertelny pocałunek to opowieść – pod względem fabularnym – klasyczna. Mamy detektywa, mamy femme fatale, mamy spisek i tajemnicę, nieprzyjaznych policjantów i jeszcze mniej towarzyskich gangsterów. Z pozoru opowieść, więc toczy się zgodnie z regułami gry. Cała istota filmu kryje się jednak w bohaterze. Nie jest to postać, jak jedna z wielu mu podobnych – detektyw, który mógłby w zasadzie przechodzić z jednego planu filmowego na następny. Przywodzi on raczej na myśl Patricka Batemana – głównego bohatera późniejszego o 45 lat American Psycho – i to nie tylko wyglądem (mocno zaczesane do tyłu włosy, nieruchoma twarz, na której od czasu do czasu pojawia się sadystyczny uśmieszek). Przez początkową część filmu wydawać się może, że wszystko idzie utartym szlakiem – złowrogie oblicze Mike’a Hammera (w tej roli Ralph Meeker) zostaje odsłonięte pierwszy raz w scenie potyczki ze śledzącym go podejrzanym osobnikiem. W bardzo umiejętnie zmontowanej scenie, odpowiednio dawkującej napięcie, Hammer musi się w końcu skonfrontować z przeciwnikiem – pokonuje go tłukąc jego głową o ścianę, a następnie w krótkim epilogu tej walki, zrzucając z długich schodów, w ujęciu przypominającym to z późniejszego o kilkanaście lat Egzorcysty Friedkina. Wtedy na ustach bohatera pojawia się ów charakterystyczny uśmieszek, który jeszcze potem niejeden raz zobaczymy.
W Hammerze ponadto można odkryć jednego z pierwszych filmowych „karateków” – choć sceny walki nie są pokazane (co wzmacnia nawet efekt okrucieństwa) lecz jedynie zasugerowane: sekundowa bijatyka poza kadrem, widzimy tylko osuwającego się na podłogę gangstera i strach w oczach jego kumpli.
Wraz z postępami śledztwa, brutalność jego metod wzrasta (miażdżenie palców szufladą) i dotyczy nawet przypadkowych, niewinnych osób (portiera). Hammer zdaje się czerpać sadystyczną przyjemność z gnębienia wrogów. Ów lekko seksualny podtekst wzmocniony zostaje, obojętnością z jaką traktuje on kobiety, jakby właśnie w przemocy tylko mógł odnaleźć satysfakcję.
Przywołanie powyżej Egzorcysty też nie jest zupełnie przypadkowe. Choć Śmiertelny pocałunek nie jest horrorem, to Aldrichowi udało się zbudować bardzo mroczną i złowieszczą atmosferę raczej przypominającą późniejsze, nowoczesne thrillery niż filmy kryminalne (m.in. dzięki ujęciom z wysoka, „zza przeszkody” sugerującym, że bohater jest ciągle śledzony). Do tej grozy, nadanej odpowiednią formą, dołożyła się niewątpliwie sama sprawa śledztwa. Podpowiedzmy, że toczy się ona wokół zimnowojennej problematyki – materiałów rozszczepialnych.
Aldrichowi celnie udało się uchwycić atmosferę strachu i wyrazić rzeczywistą obawę Amerykanów przed możliwością zagłady nuklearnej. Film ten nie tylko przepowiadał atomową apokalipsę, ale w gruncie rzeczy stał się też końcem – ponurym, finalnym akordem epoki kina noir. Warto tu wspomnieć, iż przez lata dostępna była wersja filmu pozbawiona happy endu (wbrew intencjom reżysera), której zakończenie w sposób jeszcze bardziej dobitny podkreślało katastroficzny charakter dzieła.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz