![]() |
| Kadr z filmu |
W Zabójstwie Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda Andrew Dominik w stworzył sugestywny obraz Dzikiego Zachodu za pomocą wystudiowanych i pięknie zaaranżowanych kadrów. Ale też strona wizualna tamtego filmu zdominowała całość, pozostawiając wrażenie pewnego niedosytu. Dowiódł, że potrafi kreować piękne obrazy. Pozostało jednak pytanie czy potrafi równie udanie prowadzić samą filmową narrację. Jego najnowszy film nie daje pełnej odpowiedzi. Tym razem to ucieczka od opowiadania zajmującej historii w stronę politycznego pamfletu.
Zabić, jak to łatwo powiedzieć to znów kino gatunkowe – film gangsterski – i znów jak poprzednio, cała historia została pokazana z niezwykłą dbałością o stronę wizualną. Uważnie skomponowane kadry, przedłużające się ujęcia, zwolnione tempo (widzimy powoli rozpryskujące się szkło, wielkie krople deszczu etc.) – wszystko to składa się na cechy stylu Dominika. Tym razem jednak, starał się on nad tym trzymać większą kontrolę, i nie odnosimy wrażenia, że reżyser wraz z operatorem chcą pokazać cały swój wachlarz umiejętności realizatorskich. Zabić… jest także krótszym i bardziej zwartym filmem od poprzedniego, co odgrywa swoją rolę w odbiorze dzieła – mamy po prostu mniej czasu by znudzić się tymi wszystkimi efektami.
Opowiedziana przez Dominika historia nie wykracza poza ramy klasycznej fabuły o mafii i „skoku na kasę”. Oto dwóch młodych (w tych rolach: Ben Mendelsohn i zna-ko-mi-ty Scoot McNairy; zresztą zdradźmy od razu, że aktorstwo jest najmocniejszą stroną tego filmu) dostaje szansę na obrobienie nielegalnej gry w pokera, będącej pod mafijną osłoną. Gwarancja, że nie będą po tym ścigani okazuje się niewiele warta, i wkrótce ich tropem rusza prawdziwy zawodowiec. To, co jednak odróżnia tę sztampową opowieść od wielu innych, jest wplecenie w nią wątku społeczno-politycznego. Cała akcja została umieszczona w 2008 roku tuż przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych. Scenariusz został oparty na powieści George’a V. Higginsa Cogan’s Trade z roku 1974, w której mafijne porachunki zostały ukazane na tle krachu ekonomicznego wywołanego kryzysem paliwowym. W filmowej adaptacji, w tle mamy również kryzys ekonomiczny, ten nasz współczesny, i który w równie dotkliwy sposób wpływa na interesy zwykłych ludzi, jak i na biznes mafijny.
Dominik postawił sobie jednak ambitniejsze zadanie niż wykorzystanie kryzysu ekonomicznego wyłącznie, jako pejzażu dla efektownych strzelanin i gangsterskich rozgrywek. Postanowił poprowadzić głębszą paralelę między mafią a Ameryką i systemem ekonomicznym tam ukształtowanym. Ale to, że mafia jest po prostu biznesem, wiemy już od dawna. Zwrócił, więc uwagę na ciekawy aspekt, wynikający z tego stwierdzenia: tak jak kryzys ekonomiczny został wywołany zbyt ryzykancką, hazardową grą cudzymi pieniędzmi, tak zwykły napad na mafijną „jaskinię hazardu” obnaża słabość świata przestępczego, dotkniętego kryzysem ekonomicznym oraz ideowym.
Gangsterzy nie potrafią już jak za dawnych czasów, działać z pełnym zdecydowaniem i przestrzegać zasad prowadzania interesu. Jak w pewnym momencie mówi jedna z postaci o swych mocodawcach: „Ludzie o mentalności korporacyjnej”. Z kolei, grany przez Jamesa Gandolfiniego, płatny zabójca, okazuje się być pijakiem, już niezdolnym do wykonania zlecenia. W tym kontekście bardziej zrozumiały staje się także oryginalny tytuł filmu Killing them softly – wykańczani są nie tylko ci, którzy weszli w drogę mafii, ale też sama mafia powolutku, delikatnie obumiera, zamieniając się w coś na kształt kolejnej korporacji, bez charakterystycznej dla związków przestępczych żywotności i twardości. „Ostatnim sprawiedliwym” pozostaje Jackie Cogan (Brad Pitt), jedyny jeszcze rozumiejący na czym opiera się cały ten biznes i na czym stoi cała Ameryka: po prostu na forsie – co wyjaśnia w pełnej cynizmu, zamykającej film tyradzie.
Jednak cały ten, zdawałoby się misterny i oryginalny, zamysł wziął w łeb – Dominik, być może przyzwyczajony do używania w nadmiarze różnych efektów optycznych i montażowych, popełnia błąd, i również w warstwie fabularnej wybrał taktykę nadmiaru. W efekcie widz ma poczucie, że traktuje się go jak, nie przymierzając, idiotę, który najprostszej aluzji nie jest w stanie pojąć. Oto z ekranów telewizorów, z radia, z ulicznych bilbordów atakuje nas Barack Obama i John McCain, wygłaszający przemowy na temat kryzysu oraz potrzeby wspólnoty i solidarności, łączącej naród amerykański. Nie dość, więc że reżyser pokazuje nam pozbawione klienteli restauracje oraz puste i zaśmiecone ulice, jakby nie zmienione od czasów Inaczej niż w raju Jarmuscha, nie dość że sami bohaterowie wprost mówią i swoją postawą obrazują kryzys w jakim znalazła się Ameryka, to jeszcze musimy o tym zostać przekonani przez kandydatów na prezydenta – bo bez tego pewnie byśmy nie uwierzyli. Nie należy się, więc dziwić jak świetnie wybrzmiała ta końcowa przemowa Cogana – któż nie byłby autentycznie wściekły, gdyby mu kazać tego wszystkiego raz po raz wysłuchiwać.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz