niedziela, 17 marca 2013

Alphaville, reż. Jean-Luc Godard (Alphaville, 1965)

Kadr z filmu
W 1966 roku Jean-Luc Godard, współtwórca Nowej Fali, miał już za sobą swoje dwa najważniejsze filmy (Do utraty tchu, Pogarda). Cóż, rewolucji kinowej nie da się utrzymać, jeśli stosuje się podobne środki stylistyczne i rozwiązania formalne w kolejnych filmach. Do utraty tchu tak mocno „przekręciło” klasyczne kino, że trudno sobie wyobrazić by można było, z równym sukcesem (i równie zasadnie), tworzyć następne dzieła w zbliżonej estetyce. Jednak Alphaville jest właśnie taką próbą (tak jak nią był wcześniejszy Żołnierzyk). To – nieco upraszczając – Do utraty tchu w konwencji science-fiction. Tak więc Godard stosuje tu szereg swoich ulubionych zabiegów reżyserskich: na poły improwizowane dialogi, długie ujęcia „kamerą z ręki”, chaotyczny montaż, kwestie wygłaszane przez aktorów wprost do kamery, no i oczywiście liczne aluzje do filmów noir oraz klasyki kina.

W Do utraty tchu francuski reżyser opowiedział prostą historię kryminalno-miłosną, która była w gruncie rzeczy jedynie pretekstem do rozprawy z tradycyjną narracją filmową. Z kolei w Alphaville Godard stara się, być może mając świadomość, że sama forma nie będzie tu już takim zaskoczeniem – ostatecznie to przecież powtórzenie dawnych pomysłów – wprowadzić do filmu także pewną głębszą myśl.

Alphaville to wielkie miasto zarządzane „racjonalnie” przez superkomputer, którego głównym inżynierem jest Profesor von Braun. Do futurystycznej metropolii przybywa tajemniczy mężczyzna. Podaje się za dziennikarza, ale szybko odkrywamy, że jest on szpiegiem wysłanym w celu likwidacji naukowca. Miasto mające być utopią jest – jak łatwo się domyślić – czymś całkowicie odwrotnym: komputer zapewnia szczęście swym mieszkańcom poprzez manipulacje językiem i usuwanie słów, które mogłyby wywołać w ludziach jakieś niepotrzebne pragnienia i tęsknoty (np. nie znają pojęcia miłości, więc nie zakochają się nieszczęśliwie). W świecie Godarda to, co nie nazwane – nie istnieje.

Główny bohater – ów tajemniczy mężczyzna o wyglądzie prawdziwego twardziela – ciągle pali papierosy, chodzi w szarym płaszczu, kapeluszu i ciemnych okularach. Stawia zagadki logiczne superkomputerowi, by chwilę potem ścigać się z policją i walić po mordzie z tajnymi agentami. Bez mrugnięcia okiem zabija ludzi: strzelając, dźgając a nawet rozjeżdżając ich samochodem. W chwilach od tego wolnych, zakochuje się i recytuje mętną poezję.

To wszystko oczywiście Godard traktuje z przymrużeniem oka – jego bohater niejako odgrywa w filmie rolę twardziela, a nie nim jest (trochę tak jak Belmondo odgrywał Bogarta-rzezimieszka w Do utraty tchu, a nie był tym rzezimieszkiem). Cały film w istocie udaje kino gangsterskie i kino science-fiction. Elementów fantastycznych zresztą nie ma tu za wiele. Rolę miasta pełni Paryż, bez żadnej scenografii, filmowany głównie nocą, tak by wydobyć ze współczesności ten mechaniczny, „odczłowieczony” aspekt rzeczywistości. Godard zdaje się twierdzić: przyszłość już nadeszła, już żyjemy w świecie maszyn, komputerów, zaplanowanym przez umysł inżyniera podług jakiegoś „racjonalnego” schematu. Alphaville jest wołaniem o przywrócenie przypadkowi roli w naszym życiu, bo tylko ten pozwoli nam zachować człowieczeństwo.

Zarzutów wobec tego filmu nie sposób oderwać od krytycznych uwag wobec Nowej Fali w ogóle, tu jednak dochodzi jeszcze kwestia braku niespodzianki – to wszystko już widzieliśmy (nawet w większej intensywności) przy okazji Do utraty tchu. Film z częściowo improwizowanym scenariuszem nie mógł się ustrzec błędów i niejasności – Godard wybierając taką metodę pracy, oczywiście miał tego świadomość, stąd należy widzieć w tym (co nie znaczy, że docenić) zamierzony element dzieła. Udana parodia amerykańskiego kina sensacyjnego (zabawna scena bijatyki, w której jakby aktorzy dopiero uczyli się choreografii walki) miesza się z pseudofilozoficznymi wywodami oraz poezją Éluarda, co trąci pretensjonalnością. Zaś antyutopijna wymowa filmu nie dodaje nic do tego, co znamy z lektury Orwella czy Huxleya. Jeśli chcemy i Nowej Fali, i science-fiction, i antyutopii, to może lepiej przypomnieć sobie, powstały mniej więcej w tym samym czasie, film Truffaut – Fahrenheit 451.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz